Strona Główna
Kontakt
Co nowego ?
Poradniczki i triki
Dom do wybudowania 1
Dom do wybudowania 2
Kody na uśmiercenie sima
Pomocne Kody
Imiona dla Simek
Imiona dla Simów
Foto-Story : Otwórz oczy
FotoStory : Wspomnienia wracają
Książka Kucharska naszych Simów
Rodzinki do stworzenia
Blogi Simo-Maniaków
Kosmici w The Sims 2
FotoStory
Kariery zawodowe Simów
Szybkie zbory i opalenizna
Sposoby na śmierć Sima i kolory duchów
Prawda o Belli Ćwir
Klub Ogrodnika
Poradnik dla poczatkująch
Nowe imię dla sima
Co powinno się znajdować w domu każdego Sima?
Zdjęcia Simów
Nina Kaliente
Jak radzić sobie w The Sims 3.
Jak zrobić własne rzeczy do Sims 2?
Soki
O THE SIMS
Pamiętam cię. Już kiedyś tu byłeś, prawda? Muszę przyznać, że mam świetną pamięć do twarzy. Ale to było dawno temu, niewiele osób już pamięta tamte czasy. Sam też wolałbym o nich zapomnieć... Usiądź proszę. Musisz wiedzieć, że wiele się tutaj zmieniło od twojej ostatniej wizyty. Trochę więcej śmieci, narkotyków, trupów i prochu. Słucham? Tak, tak wiem, że nadszedł czas zmian. W końcu dlatego tu jesteś, by wszystko zmienić, prawda? Tylko mam prośbę, postaraj się nie schrzanić sprawy jak ostatnio. Tym razem musisz ich wszystkich zabić, a kiedy to już zrobisz wprowadzimy świat w nową erę. Musimy wyjść z ukrycia, już dosyć tego haniebnego chowania się. Dobrze, teraz mój drogi przyjacielu, musisz się obudzić i czas zacząć zabawę.



Kiedy ostatnie promienie zachodzącego słońca znikneły za horyzontem, otworzył oczy.

Otworzyła oczy i natychmiast tego pożałowała. Promienie porannego słońca boleśnie ją oślepiły. Jęknęła i uniosła dłoń rzucając cień na obolałe gałki oczne. Leniwie podniosła się z łóżka, poczuła jak każdy mięsień jej ciała napina się. Tak bardzo chciała jeszcze pospać.



Rzadko przyznawała to przed sobą, ale wczoraj za dużo wypiła. Powolnym krokiem dotarła do łazienki i klnąc się na wszystko co święte obiecała sobie, że już nigdy nie weźmie do ust alkoholu. Szybko umyła się i przebrała. W salonie czekał Kawir. Siedział w swoim ulubionym fotelu i przez całą noc czuwał, czekając, aż Nancy się obudzi. Cholerny anioł stróż.
Promienie słońca przedzierające się przez żaluzje opadały na jego twarz, nadając mu lekko groźny wygląd, który zupełnie nie pasował do jego łagodnego charakteru. Widząc Nancy uśmiechnął się szeroko, ukazując równy rządek białych zębów. Kawir był umięśnionym mężczyzną o bladej cerze i lekko skośnych, morskich oczach, do których zawsze wpadała grzywka. Miał masywną szczękę i uwydatnione kości policzkowe. Był nawet przystojny... przystojny? Nancy zdusiła w sobie gorzki śmiech, Kawir nie mógł być „przystojny”, w końcu był on jej...
- Dzień dobry- powiedział Kawir podnosząc się z fotela. Nancy zatrzymała się na chwilę i przebiegła spojrzeniem po jego białych włosach. Oni wszyscy mieli białe włosy i ten sam morski kolor oczu. Nancy minęła go bez słowa odpowiedzi i weszła do kuchni. Kiedy otworzyła lodówkę poczuła odrzucający swąd zgnilizny.



Lodówka jak zawsze była pusta, nie licząc kartonu zsiadłego mleka i czegoś zielonego, obrośniętego pleśnią co zapewne w dawnych czasach było kawałkiem pizzy. Z rezygnacją zamknęła lodówkę. Trudno, dzisiaj znów zje śniadanie na mieście. Zamówi smażone jajka i bekon w barze po drugiej ulicy. Tak jak zawsze.
Drżącymi dłońmi nalała do szklanki whisky i łapczywie wypiła jej zawartość. Kiedy rozgrzewająca ciecz wlała się w jej gardło, poczuła się lepiej. Odkładając opróżnioną szklankę, kątem oka dostrzegła Kawira stojącego w drzwiach. Drgnęła nerwowo. Boże, jak ona nie nienawidziła jak on się tak skradał.



- Dzwoni sierżant Kopers- oznajmił z uśmiechem, jakby była to wyjątkowo dobra wiadomość.
- Przełącz go na moją komórkę- powiedziała nalewając sobie kolejną szklankę whisky. Kawir wyszedł z kuchni i po chwili wrócił z telefonem komórkowym w dłoni. Nancy z niechęcią sięgnęła po telefon.
- Detektyw Morison, słucham- powiedziała patrząc na wciąż uśmiechniętego Kawira.
- Nancy? Co tak długo? – w jej telefonie rozbrzmiał zachrypnięty głos sierżanta- Mamy samobójcę. Wszyscy inni funkcjonariusze są zajęci, jedź tam i sporządź raport.
Szklanka z whisky zatrzymała się kilka cali przed ustami Nancy. Poczuła zimne dreszcze, przebiegające po jej plecach.



- Już jadę.
- Dobrze, prześle adres Kawirowi- powiedział sierżant i rozłączył się. Nancy jednym łykiem opróżniła szklankę i chwyciła płaszcz.
- Dostałeś?- zapytała Kawira wkładając na siebie płaszcz. Kawir otworzył oczy i skinął głową.
- No to jedziemy.
***
Samochód sunął powoli po ulicach. Kiedy mijali kolejny bar, Nancy przypomniała sobie, że nie jadła śniadania i poczuła irytujące ssanie w żołądku. Chociaż może to i lepiej, że nic nie zjadła? W końcu za chwile miała oglądać trupa. Orion to naprawdę parszywe miasto. Przez tych kilka lat pracy w policji Widziała setki zmasakrowanych ciał, niektóre tak bardzo, że nawet kształtem nie przypominały postaci ludzkiej. Te krwawe, powyginane i skręcone w różne, przedziwne formy obrazy już na zawsze pozostały przed jej oczami i nie pozwalały zasnąć.
- Gdzie jest denat?- zapytała ze znudzeniem.
- W strefie C, sektor dziewiąty.
Nancy oderwała wzrok od szyby i spojrzała zaskoczona na profil Kawira.
- W strefie C?- zapytała z cichą nadzieją że się przesłyszała.
- Tak, w strefie C- potwierdził Kawir, wpatrując się w drogę.

Nancy z cichym westchnieniem oparła głowę, która nagle zrobiła się bardzo ciężka o zagłówek.
Każde większe miasto ma swoją własną strefę C, czyli miejsce w którym wegetują największe wyrzutki społeczne, a władzę trzyma żelazna ręka licznych gangów. Większość ludzi mieszkających w Orionie nie zdaje sobie sprawy, że w ich czystym, pachnącym mieście jest takie miejsce gdzie człowieka można bezkarnie zabić na ulicy, budynki rozpadają się, a ludzie (o zgrozo!) nie zmieniają bielizny. O tym się po prostu nie mówi.
Choć właściwie to właśnie strefa C, była początkiem miasta Orion. Wybudowana około dwieście lat temu, przez ostatnich ocalałych po Wielkiej Wojnie. W początkach swojego istnienia była bezpiecznym azylem i ośrodkiem handlu. Kilka lat później pojawił się Kronos i za pomocą alchemii, rozbudował miasto i otoczył je kopułą, która chroniła je przed szaleńczymi żywiołami. Ludzie powoli zaczęli masowo opuszczać strefę C i przenosić się w głąb rozrastającego się miasta. Strefa C zaczęła powoli umierać. Miasta są jak ludzie, rodzą się, dojrzewają i z czasem umierają, z tą jedną różnicą, że w przeciwieństwie do organizmów z krwi i kości, nie wiedzą, że są martwe. Ludzie krzątający się wewnątrz martwego truchła starają się zachować wszelkie pozory życia, nawet długo po tym jak część miasta wykrwawiła się na amen. Mieszkańcy strefy C, byli właśnie takimi robakami żerującymi na martwym truchle.
Między miastem Orion, a strefą C panowała jedna niepisana zasada. Żaden wóz policyjny, strażacki czy karetka nie zapuszczał się w ten zapomniany obszar po zmroku. Dopiero nad ranem nieliczne wozy policyjne wjeżdżały tam by pozbierać martwe ciała ofiar nocy. W ciemnych uliczkach tej dzielnicy często rozbrzmiewa rozpaczliwe wołanie o pomoc, lecz rzadko kto na nie odpowiada i jest to jak najbardziej zrozumiałe.
Nancy w ciągu kilku lat swojej służby, tylko raz przekroczyła granice strefy C. Sprawa dotyczyła zabójstwa ważnej osobistości z pachnącej i czystej części Orionu, która została porwana i zabita w martwej dzielnicy. Tym razem też musiało chodzić o kogoś ważnego.
- Kim jest denat?- zapytała.
- Niestety nie wiem- odpowiedział chłodno Kawir.
Nancy otworzyła schowek i wyjęła pistolet. Rozluźniła się czując ten znajomy chłód pod palcami. Przebiegła spojrzeniem po jego gładkiej tafli i z niemal sakralną czułością pogładziła jego rękojeść. Po chwili wyciągając się na siedzeniu schowała broń za pasek spodni.
- Przyśpiesz- mruknęła, chciała jak najszybciej znaleźć się na miejscu i mieć to już za sobą. A potem może mały wypad do pubu na kieliszek szkockiej?
- Jedziemy maksymalną dozwoloną prędkością, jeżeli przyśpieszę złamie prawo.
Nancy posłała Kawirowi spojrzenie pełne nienawiści i wróciła do obserwacji świata który przelatywał przez szybę samochodu.
Z czasem zgrabne czyste bloki za oknem zaczęły zastępować, stare ceglane baraki i rozsypujące się fabryki. Wjeżdżali w strefę C. W tym miejscu prawie zawsze panował półmrok, nawet powietrze wydawało się być gęstsze.
Gdzieniegdzie przemykały między uliczkami, przygarbione, ciemne postacie, przypominające raczej cienie niż żywych ludzi. Niektórzy zatrzymywali się i tępo wpatrywali w przejeżdżający samochód Nancy. Rzadko mieli okazje widzieć tak drogie auto na swoich ulicach. Kawir płynnymi ruchami kierownicy omijał porozrzucane na drodze sterty gruzu i kubły śmieci z których wyskakiwały szczury wielkości dużego kota i szczerzyły żółte zęby do przejeżdżającego obok samochodu. Nancy ze znudzeniem obserwowała stare rozpadające się budynki, które były pozostałością po czasach w których miasto nie było jeszcze otoczone kopułą.
Po jakimś czasie Kawir zatrzymał samochód.
- Jesteśmy na miejscu- powiedział i uśmiechnął się dobrodusznie. Nancy spojrzała na kilku piętrową, ceglaną ścianę wznoszącą się przed nią. Była pozbawiona okien.
Kiedy tylko weszła do budynku uderzył w nią odurzający swąd pleśni i wilgoci, jeszcze gorszy od tego który królował w jej lodówce. Budynek był czymś na wzór bloku mieszkalnego. Z nieukrywanym obrzydzeniem rozejrzała się po ścianach przesiąkniętych grzybem i pełnymi zacieków.

Kawir ruchem głowy wskazał na schody. Za każdym krokiem stopnie skrzypiały jeszcze bardziej. Przez krótką chwilę przez umysł Nancy przebiegła myśl, że mogą się zawalić.
- Tędy- Kawir skręcił w prawy korytarz. Nancy bez słowa poszła za nim.
Korytarz wypełniał słodkawy zapach pleśni i popiołu. Na ścianach wciąż były jeszcze resztki zielonkawej tapety. Kawir zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami z numerem 27. Odsunął się na bok i przepuścił Nancy.
Nancy pchnęła drzwi i weszła do środka. W małym dusznym pokoju krzątało się kilku rosłych mężczyzn. Trzech pstrykało zdjęcia, a dwóch pozostałych stało w kącie paląc papierosy i śmiejąc się wesoło. Pozbawiony okien pokój byłby grotą ciemności, gdyby nie porozstawiane w kątach policyjne lampy. Nagle do Nancy podeszła wysoka kobieta o śnieżno białych włosach i morskich oczach. Ubrana była w gładki biały kostium. Nancy drgnęła nerwowo. Boże jak oni to robią, że się tak nagle pojawiają?
- Detektyw Morison, gdzie jest denat?- zapytała Nancy. Uniosła odznakę na wysokość oczu kobiety i starała się za wszelką cenę powstrzymać drżenie rąk.

- Oczekiwaliśmy na panią- odpowiedziała białowłosa kobieta ciepłym i miłym głosem, od którego Nancy zbierało się na wymioty- Proszę za mną- płynym ruchem odwrócił się i skierowała do przymkniętych drzwi po drugiej stronie pokoju. Nancy wbiła między jej łopatki wściekłe spojrzenie, ale bez słowa sprzeciwu ruszyła po jej śladach. Idąc za nią, przyglądała się jej bacznie. Wydawało się, że białowłosa kobieta chodząc nie dotyka ziemi, tylko płynie nad nią. W jej ruchach było coś magicznego, hipnotyzującego, jakby była esencją kobiecości. Kiedy mijali dwóch palących mężczyzn, do uszu Nancy doszły ich stłumione szepty. Podniosła wyżej głowę i wyprostowała się. Była przyzwyczajona do tego, że jej osoba wzbudza zaciekawienie i nieprzyjemne szepty. Nauczyła sobie z tym radzić. Najlepszym sposobem było udawanie, że niczego nie widzi, ani nie słyszy.
Przekraczając próg sąsiedniego pokoju, Nancy wciągnęła głośno powietrze do płuc.

***

W sąsiednim pokoju było jeszcze ciemniej. Na środku podłogi, w kałuży krwi leżał martwy mężczyzna.
Dopiero, kiedy oczy Nancy przyzwyczaiły się do ciemności dostrzegła czerwone pionowe kreski na nadgarstkach ofiary. Przełknęła ślinę, przez krótki moment musiała ze sobą walczyć by nie odwrócić się i wyjść z pokoju. Kiedy już przezwyciężyła chęć ucieczki podeszła do siwego, starszego mężczyzny pochylonego nad martwym ciałem.
- Cześć, Dan, co mamy?
Dan podniósł siwą głowę i spojrzał na Nancy. Uśmiechnął się przyjaźnie, ukazując wianuszek zmarszczek wokół oczu.
- Siemasz ślicznotko- odpowiedział beztroskim tonem. Nancy nie mogła powstrzymać uśmiechu- śmierć nastąpiła wskutek utraty krwi. Ofiara podcięła sobie nadgarstki ostrym narzędziem. Zgon nastąpił około drugiej w nocy- Dan przerwał i spojrzał na Nancy. Dziewczyna jak zahipnotyzowana wpatrywała się w zakrwawione nadgarstki. Dan podniósł się z kolan i położył rękę na jej ramieniu.
- Wszystko w porządku?- zapytał ciepłym głosem.
- Tak...- mruknęła Nancy i rozejrzała się po pokoju- Czemu tu tak cholernie ciemno?- zapytała chcąc jak najszybciej zmienić tor rozmowy. Dan ściągnął dłoń z jej ramienia i westchnął cicho.
- To prawie dwustuletni budynek, nie budowano wtedy okien. Aż dziw, że ta ruina jeszcze stoi - wzruszył ramionami. Nancy podniosła najbliższą latarkę i skierowała strumień bladego światła na twarz denata. Był to łysiejący mężczyzna, po czterdziestce w grubych okularach. Nancy przykucnęła przy nim.

Smród rozkładającego się ciała uderzył w jej nozdrza tak intensywnie, że dostała zawrotów głowy. Z bliższej odległości zobaczyła, że jedno ze szkiełek w okularach mężczyzny jest pęknięte, a na policzku było spore rozcięcie, biegnąc od kącika oczu do ust.
- Znamy jego tożsamość?- zapytała wciąż intensywnie wpatrując się w twarz trupa.
- Tak, to...- Dan przerwał i spojrzał w notatnik- to doktor Harrison.
Nancy podniosła się gwałtownie.
- Ten doktor Harrison?
Dan skinął głową.
- Kilka tygodni temu opuścił swój apartament w Rinstreet i przeniósł się tutaj. Nie kontaktował się z przyjaciółmi, rodziną, odszedł z pracy, nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Ciało znalazł chłopiec.
- Jaki chłopiec?- zapytała Nancy rozglądając się po pokoju.
- Siedzi w kuchni, mówił, że odkąd stracił rodziców mieszkał z doktorem.
Nancy sunęła światłem latarki po podłodze.
- Gdzie jest narzędzie, którym ofiara podcięła sobie żyły?
- Tam- powiedział Dan i wskazał palcem na przeciwległy kraniec pokoju. Nancy podeszła we wskazane miejsce. Miedzy szafką i starą przegnitą kanapą leżał zakrwawiony nóż.
- Musiał go tam rzucić- wytłumaczył Dan widząc jej zamyślone spojrzenie.
- Nie- powiedziała z zastanowieniem Nancy- Ofiara ma głębokie rany cięte, uszkodził sobie nerwy. Musiał nastąpić paraliż dłoni, nie był by w stanie tak daleko odrzucić nóż.
Dan otworzył szeroko usta ze zdziwienia i wpatrywał się w nią zaskoczony. Jak to możliwe, że tego nie zauważył?
- Poza tym, gdyby rzucił nóż z w momencie wyrzutu z rozciętych nadgarstków krople krwi powinny prysnąć na podłogę. Tymczasem na jedynym możliwym torze rzutu noża, podłoga jest czysta, bez śladów krwi.
Nancy wyprostowała się i rozejrzała po pokoju szukając kolejnych śladów. Dopiero po chwili dostrzegła, że wszyscy w pokoju przyglądają się jej ze zdziwieniem. Widząc to nie mogła powstrzymać małego ukłucia dumy.
- Więc myślisz, że to było morderstwo?- zapytał Dan. Nancy beztrosko skinęła głową.
- Bardzo prawdopodobne, ze jest to morderstwo upozorowane na samobójstwo. Tylko druga osoba mogła zostawić nóż w tym miejscu, poza tym ofiara ma zbite okulary i rozcięty policzek. Być może walczył z napastnikiem.
Dan uśmiechnął się pobłażliwie odzyskując utraconą na chwilę pewność siebie.
- To jeszcze żaden dowód.
Nancy prychnęła pogardliwie.
- A rana na policzku? Jest dość świeża, musiał zostać zraniony tuż przed śmiercią- ton głosu Nancy nieznacznie podniósł się.

- Nancy, ten człowiek popełnił samobójstwo! Skoro jego psychika była na tyle spaczona by targnąć się na własne życie, bardzo możliwe, że sam sobie zrobił to rozcięcie- wycedził Dan przez zaciśnięte zęby. Nancy zamarła w bezruchu. „Spaczona psychika”? Uśmiechnęła się gorzko. Może Dan ma racje? W końcu wszyscy samobójcy to świry.
- Ściągnij odciski palców z noża- zwróciła się stanowczym tonem do Kawira. Musiała skupić wszystkie siły by nie dopuścić, by, chociaż jedna nuta w jej głosie zadrżała. Nie chciała pokazać, że słowa Dana otworzyły w niej stare rany.
- Dobrze- Kawir w trzech dużych krokach podszedł do zakrwawionego noża. Nancy skierowała się do drzwi.
- Dokąd idziesz?- zapytał Dan.
- Porozmawiać z dzieciakiem- odpowiedziała nie zatrzymując się.

Kuchnia był w równie opłakanym stanie, co reszta mieszkania. Być może nawet gorszym.
Nancy wzdrygnęła się z obrzydzenia, kiedy niechcący nadapneła na przebiegającego pod jej stopami karalucha.
Przy brudnym stole ze spuszczoną głową siedział rudowłosy chłopiec. Miał może z dziesięć lat i był przeraźliwie chudy.
- Jestem detektyw Morison i chciałabym zadać ci kilka pytań- usiadła po drugiej stronie stołu. Chłopiec powoli uniósł głowę. Spod przydługiej rudej grzywki spojrzały na nią ogromne zielone oczy, które wiedziały o bólu i strachu znacznie więcej niż dziecko w jego wieku powinno wiedzieć. Twarz miał brudną i wychudzoną, w niczym nie przypominał różowiutkich dzieci, do których widoku Nancy przywykła w sektorze czwartym. Przypominał raczej dzikie, wystraszone stworzenie, w którym znajdują się już tylko ślady dawnego człowieczeństwa.

- Jak ci na imię?- zapytała.
- Staruszek mówił na mnie Rudzielec, ale tak naprawdę nazywam się Roni- odpowiedział cichym zachrypniętym głosem.
- Staruszek? Mówisz o doktorze Harrisonie?
Chłopiec pokiwał głową.
- Dobrze Roni opowiedz mi jak poznałeś pana Harrisona?
Roni zmarszczył brwi.
- Znalazł mnie na ulicy i się mną zaopiekował.
- A twoi rodzice?
- Taty nigdy nie znałem, a mamę porwały potwory. Od tamtej pory jej szukam.
Nancy pochyliła się w stronę chłopca.
- Kim są te potwory?- zapytał ściszonym głosem. Roni wzruszył ramionami.
- Nie wiem do końca, pojawiają się tylko w nocy i czasami zabijają ludzi. Ale mojej mamy nie zabili!- Chłopiec ożywił się nagle i zaczął wymachiwać rękami- Widziałem! Złapali ją, a potem, a potem...- Roni znów opuścił głowę- A potem ją gdzieś zabrali, szukam już jej od czterech miesięcy.
Nancy odchyliła się na krześle. Zwątpiła czy zeznania chłopca mogą w czymś jej pomóc, mały miał zbyt duże skłonności do fantazjowania.
- Dobrze Roni, teraz powiedz mi coś o doktorze Harrisonie- powiedziała wzdychając ciężko z rezygnacją.
- To był mój przyjaciel. Kiedy porwali mamę, szukałem jej, ale tylko nocami. Jedzenie znajdowałem w śmietnikach, ale wie pani tutaj ludzie wyrzucają niewiele jedzenia. Byłem głodny i zmarznięty. Staruszek mnie zabrał z ulicy, przyprowadził tutaj, nakarmił i dał czyste ubrania. Pozwolił mi tu zamieszkać.
- Gdzie byłeś, kiedy go....- „...zamordowano” to chciała powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język- kiedy umarł?
- Czasami w nocy wychodzę i szukam mamy. Staruszek zawsze się wtedy na mnie złościł, mówił, że to miasto jest zbyt niebezpieczne po zmroku. Wczoraj też się wymknąłem, staruszek poszedł szybko spać i myślałem, że zdążę wrócić, zanim się obudzi. Ale kiedy wróciłem, znalazłem go... na podłodze- dwie wielkie łzy spłynęły po brudnej twarzy chłopca, zostawiając za sobą pasemka czystej bladej skóry.
- Czy doktor Harrison zachowywał się ostatnio dziwnie? Był smutny, przygnębiony, a może agresywny?
- Staruszek nigdy nie był agresywny- zaprzeczył stanowczo Roni, ocierając rękawem łzy-Zazwyczaj był wesoły, uczył mnie czytać i opowiadał bajki- Roni przerwał na chwilę- Ale nigdy nie wychodził z domu. Siedział przy oknie i obserwował ulice, zawsze powtarzał mi...
- Przeprowadziłem analizę odcisków palców.
Nancy odwróciła się i gniewnie spojrzała na stojącego w progu Kawira. Znów to zrobił. Skradał się.
- I jakie wyniki?- zapytał zniecierpliwiona.
- Odciski palców należą do doktora Harrisona.
Nancy zastanowiła się chwilę. Jeśli ktoś chciał upozorować to na samobójstwo, musiał zadać sobie cholernie dużo trudu. To nie mógł być nikt z sektora C. Ludzie stąd po prostu strzelają komuś między oczy i nie martwią się o zacieranie śladów. Nie... ten morderca musiał być dużo bardziej wyrafinowany.
- Roni powiedz mi...- odwróciła się w stronę chłopca i urwała na widok jego spuszczonej głowy i przestraszonych oczu rzucających nerwowe spojrzenie spod rudej grzywki. Przez dłuższą chwilę nie mogła zrozumieć o co chodzi, czego mały tak się przestraszył. Po chwili zrozumiała.

- Kawir mógłbyś pójść do Dana? – poprosiła. Kawir spojrzał na nią urażony.
- Jesteś w trakcie przesłuchiwania świadka, sądzę, że mógłbym się przydać.
- Nie, nie przydasz się, idź już- powiedziała stanowczo. Kiedy Kawir wyszedł, chłopiec ponownie podniósł głowę i z ulgą wciągną powietrze.
- Nie lubię ich- wytłumaczył się rumieniąc się lekko i uciekając zawstydzonym spojrzeniem w kąt kuchni. Nancy uśmiechnęła się.
- Dobrze cię rozumiem, też za nimi nie przepadam- mrugnęła do chłopca.

Dochodziło już południe, gdy opuścili miejsce przestępca. Dan słysząc głośne burczenie w brzuchu Nancy, kazał Kawirowi zabrać ją na obiad. Nancy przez chwilę próbowała stawiać opór, jednak niewiele to pomogło. Po powrocie do domu Nancy, zamówiła pizze. Pałaszując tanią margaritę oglądała na laptopie zdjęcia z miejsca przestępstwa. Naprzeciwko w fotelu siedział Kawir przypatrując się jej bacznie.
- Nancy wszystko wskazuje, że to było samobójstwo. Nie ma sensu byś tyle czasu poświęcała tej sprawie. Lepiej będzie, jeśli napiszesz już raport.
Nancy odłożyła nadgryziony kawałek pizzy i ciężko podniosła się z krzesła. Powoli poszła do kuchni i zrobiła sobie mocnego drinka. Wróciła do pokoju i rozłożyła się na kanapie.

- Zbyt wiele jest w tej sprawie niewiadomych Kawir- powiedziała po dłuższej chwili milczenia- Doktor Harrison był bogaty i znany, miał wszystko. Więc dlaczego do cholery rzucił swoje wygodne życie i przeniósł się do tej dziury? Roni mówił, że nigdy nie wychodził z domu, może miał wrogów...- zastanowiła się przez chwilę- Kawir dla kogo on pracował?
- Chwila...- oczy Kawira zwężyły się lekko- Brak dostępu.
Nancy podniosła się z kanapy.
- Jak to brak dostępu? Kawir, dla kogo on pracował?
Oczy Kawira ponownie się zwężyły.
- Brak dostępu.
Nancy poruszona zaczęła chodzić wzdłuż pokoju.
-Kawir, sprawdź w banku, skąd na jego konto wpływały pieniądze.
- Wiesz, że bez specjalnego pozwolenia nie mogę tego zrobić- odpowiedział sucho Kawir. Nancy zatrzymała się w połowie kroku i spojrzała na niego ze złością. Chwyciła komórkę i wybiła numer.
- Sierżant Kopers? Mam prośbę...

Świątynia Zaron. To oni finansowali badania Harrisona, ale dlaczego przestali trzy miesiące temu? Wizyta w domu i pracowni doktora nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Trzeba się dowiedzieć, w którym laboratorium pracował. Ale kapłani Zaron mają całą masę takich placówek.

Nancy ziewnęła, zegarek wybił godzinę trzecią w nocy. Ponownie spojrzała na zdjęcia, które oglądała już setny raz. Coś musiało jej umknąć. Nagle jej uwagę przykuła komoda, a raczej mały przedmiot wystający spod niej. Poderwała się gwałtownie z podłogi i po cichu wyszła z pokoju.
- Dokąd idziesz?- rozległ się głos w ciemności pokoju. Nancy zapaliła lampkę i wykrzywiła usta w fałszywym uśmiechu. Kawir siedział w fotelu i przyglądał się jej.
- Ach.. zachciało mi się pić, mógłbyś mi zrobić herbaty?- zapytała. Kawir poderwał się z fotelu i z szerokim uśmiechem poszedł do kuchni.
- Cieszę się, że zdecydowałaś się na herbatę, a nie na coś mocniejszego- powiedział wyciągając z półki kubek.
- Daruj sobie ten sarkazm- odkrzyknęła z pokoju Nancy. Kawir uśmiechnął się pod nosem.
- Nancy myślę, że czas by zakończyć to śledztwo- nasypał herbaty do kubka i wstawił wodę- Całe to dochodzenie do nikąd nie prowadzi, to było po prostu samobójstwo- urwał czekając na odpowiedz, ale z sąsiedniego pokoju dochodziła tylko cisza- Powinniśmy zacząć znów zajmować się dużymi sprawami, jak za dawnych lat, fajnie wtedy było nie?- czajnik zagwizdał głośno. Kawir gwizdając pod nosem zalał herbatę, podniósł kubek i wszedł po pokoju.
- Oto twoja herbata Nancy- zamilkł rozglądając się zdezorientowany po pustym pokoju- Nancy gdzie jesteś?
***
Świecąc latarką po podłodze weszła do pokoju. Na środku drewnianej podłogi wciąż były ślady zaschniętej krwi. Powoli podeszła do komody, niewielki przedmiot pod nią wciąż tam był. Nic dziwnego, że nie zauważyli go wcześniej. Pokój był bez okien, a komoda stała w najciemniejszym miejscu. Pochyliła się i ostrożnie podniosła tajemniczy przedmiot. Była to ramka ze zdjęciem, przedstawiającym dwóch uśmiechniętych mężczyzn, jednego rozpoznała bez trudu. Był to doktor Harrison.

Twarz drugiego młodego, gładko ogolonego mężczyzny nikogo jej nie przypominała. Obaj ubrani byli w fartuchy laboratoryjne. Jednym sprawnym ruchem wyjęła fotografię z ramki. Na odwrocie napisane były dwa nazwiska: Harrison i Tomson. Więc ten drugi mężczyzna nazywa się Tomson... Podskoczyła na dźwięk dzwonka komórki.
- Słucham?- mruknęła, nie spuszczając spojrzenia z uśmiechających się do niej twarzy z fotografii.
- Nancy? Gdzie ty jesteś?- odezwał się zaniepokojony głos Kawira.
- Ja... ech... w barze, musiałam się odprężyć- skłamała.
- Mam po ciebie przyjechać?
- Co? A nie, nie, wzięłam samochód sama wrócę.
Po drugiej stronie telefonu przez długą chwilę panowało milczenie.
- Nancy wiesz, że nie możesz prowadzić, jeżeli piłaś alkohol- spoważniał Kawir.
- Wiem, wiem. Póki co jeszcze nic nie wypiłam, niedługo wrócę.
- Mam nadzieje, że nie kłamiesz Nancy.
- Kawir odczep się, niedługo będę- wyłączyła telefon i pośpiesznie wcisnęła zdjęcie do kieszeni.
Na zewnątrz było chłodno. Wsiadła do samochodu i docisnęła pedał gazu. Kawir dostałby zawału, gdyby zobaczył z jaką prędkością jedzie. Musiała się znaleźć jak najszybciej w domu, nie mogła dopuścić by Kawir zawiadomił sierżanta o jej małej ucieczce. Wróci, położy się do łóżka ze szklanką whisky w dłoni i poszuka informacji o Tomsonie.

Mika zatrzymała się w pewnej odległości od niego. Przez ciemne okulary widziała jak wita się z portierem i wchodzi do bloku. Poczuła jak ogarnia ją fala wściekłości, która rozgrzewała do czerwoności jej wnętrze. Kolejny dzień śledzenia Jordana Tomsona nie przyniósł żadnych rezultatów. Znowu straciła czas na patrzenie jak robi zakupy, ćwiczy w siłowni, pracuje... trzy dni temu włamała się do jego mieszkania, ale nie znalazła niczego.

Był cholernie ostrożny. Nie dowiedziała się niczego, czego nie wiedziała już wcześniej. Jakby podejrzewał, że jest śledzony... Nie, to niemożliwe. Pod każdym względem była profesjonalistką, wiedziała jak wtopić się w otoczenie i pozostać niezauważoną. Mimo to bała się. Jeżeli nie zdobędzie potrzebnych informacji, niedługo może być za późno. Nie mogła do tego dopuścić.
Przeklinając pod nosem przeszła na drugą stronę ulicy i weszła do bloku mieszkalnego. Portier widząc ją ukłonił się i uśmiechną się szeroko prezentując liczne braki w uzębieniu.
- Panna Mika!- zawołał rozradowany - Jak minął dzień?- zapytał otwierając przed nią drzwi. Mika uśmiechnęła się słodko.
- Cudownie- skłamała mijając go. Kiedy znalazła się już poza zasięgiem wzroku portiera czarujący uśmiech spełzł z jej twarzy. Kiedy naciskała guzik od windy w jej umyśle znów pojawił się pomysł, który zrodził się w jej głowie kilka dni temu. Może jednak to zrobi? Było to ogromne ryzyko, ale mogło się udać. Być może był to jedyny sposób, by dowiedzieć się czegoś o Jordanie Tomsonie. Potrząsnęła głową. Nie, nie zrobi tego. Sama myśl, że musiałaby się tak poświęcić napawała ją obrzydzeniem.
W mieszkaniu jak zwykle panował bałagan. Przechodząc przez hol potknęła się o stertę porozrzucanych ciuchów i omal nie upadła. Mika zdjęła ciemne okulary i spojrzała w lunetę ustawioną przed oknem. W okrągłym obiektywie zobaczyła Jordana Tomsona, który pałaszując późną kolacje oglądał telewizje. Westchnęła ze zrezygnowaniem. Znowu nic. Opadła na kanapę. Biegała spojrzeniem po pokoju w poszukiwaniu odpowiedzi. Zatrzymała wzrok na pistolecie leżącym na stoliku i oświetlanym przez przedzierające się przez zasłony światło księżyca. Może jednak to zrobi?

Nancy i Kawir staneli przed drzwiami. Nancy nacisnęła dzwonek. Po drugiej stronie drzwi rozległ się stłumione ding- dong. Nancy pochyliła głowę i wytężyła słuch czekając na stukot butów. Lecz żaden taki dźwięk nie dochodził do jej uszu. Kiedy wyciągała dłoń by po raz kolejny nacisnąć dzwonek, zamek w drzwiach przekręcił się. Nancy odgarnęła włosy uparcie wpadające do oczu i trzymając w zaciśniętej pięści odznakę wyprostowała się. Drzwi otworzyła białowłosa kobieta o morskich oczach.
- Czym mogę służyć?- zapytała przerzucając wzrok z Nancy na Kawira.
- Detektyw Morison, czy zastałam panią Tomson?- zapytała Nancy.
- Tak, proszę wejść- odpowiedziała białowłosa kobieta i odsunęła się wpuszczając Nancy i Kawira do przedpokoju- Zaanonsuje panią- odwróciła się i zniknęła za drzwiami. Nancy rozejrzała się po przedpokoju. Od razu zauważyła, że trafiła do jaskini krwiożerczych bogaczy, którzy wydają na wazon więcej niż wynosi jej miesięczna pensja.
- Proszę za mną, pani Tomson czeka.
Kobieta zaprowadziła Nancy i Kawira do sąsiedniego pokoju. Weszli do jasnego salonu. Na śnieżnobiałej, nieskazitelnej kanapie siedziała pani Tomson. Była to zgrabna kobieta w wieku około trzydziestu lat. Widząc Nancy poderwała się z kanapy i wyciągnęła do niej dłoń.

- Alice Tomson, w czym mogę pomóc?- zapytała ściskając delikatnie dłoń Nancy.
- Chciałabym zadać kilka pytań na temat pani męża.
Przez krótką chwilę na twarzy Alice pojawił się ledwo dostrzegalny grymas zaskoczenia, który równo szybko przykrył serdeczny uśmiech.
- Niestety nie będę mogła pani zbytnio pomóc, ponieważ mój mąż wyprowadził się miesiąc temu i od tamtej pory straciłam z nim kontakt.
- Rozumiem, mimo to jednak chciałabym z panią porozmawiać.
- Dobrze- w głosie Alice drgnęła nuta niezadowolenia- proszę usiąść- wskazała na biała kanapę. Sama usiadła naprzeciwko Nancy i Kawira,
- Czy wie pani, gdzie znajduje się pani mąż?- zaczęła Nancy.
- Jak już wspomniałam mój mąż wyprowadził się, nie wiem gdzie obecnie przebywa- odpowiedziała nie przestając się uśmiechać. Nancy nie mogła się oprzeć wrażeniu, że jest w jej uśmiechu coś fałszywego.
- Czym się dokładnie zajmował pani mąż, nad czym prowadził badania?
Alice wybuchła głośnym wymuszonym śmiechem. Nancy zamrugała nerwowo.
- Proszę mi wybaczyć- Alice z trudem łapała powietrze- Ale nigdy mnie nie interesowało co Jordan robi, spędzał całe dnie w pracy. Mnie interesowało tylko to by na czas przynosił pensje do domu i pozwalał mi kupować najdroższe buty- powiedziała chichocząc. Po tych słowach Nancy przekonała się, że już nie zdoła polubić pani Alice. Nie znosiła takich kobiet, pasożytujących na portfelach swoich mężów. Nigdy w życiu nie skalały swoich białych dłoni pracą, a jedyne co im się udało to zaciągnąć do łóżka bogatego faceta. Hej, Nancy, czy ty przypadkiem kiedyś nie byłaś taka sama? Nancy potrząsnęła głową starając się odgonić od siebie obrazy z przeszłości.
- Może się pani czegoś napije?- zapytała Alice.
Nancy spojrzała na nią z wdzięcznością. Może jednak ją polubi.
- Tak, ma pani szkocką?- zapytała z nadzieją. Alice przez chwilę tępo na nią spoglądała, by po chwili ponownie wybuchnąć głośnym śmiechem.
- Och, miałam na myśli sok pomarańczowy, albo kawę. No, ale skoro życzy pani sobie coś mocniejszego...- powiedziała kładąc nacisk na ostatnie słowa- Suri przynieś butelkę szkockiej i dwie szklanki- powiedziała do białowłosej kobiety.
Nancy poczuła jak na jej policzki wypływa gorąca fala. Spuściła głowę zasłaniając rumieńce. Po chwili Suri wróciła z tacą. Nancy wypiła łyk z podanej jej szklanki i odstawiła ją z powrotem na tacę. Miała cholerną ochotę wypić wszystko, ale musiała zachować pozory. Drżącą dłonią pogładziła policzek, który powoli wracał do swojej dawnej temperatury.
- W jakich okolicznościach widziała pani męża po raz ostatni?- zapytała.
- Niech się zastanowię... ach tak! Około miesiąc temu spakował dwie koszule do walizki i oznajmił mi że wyprowadza się. Mówił, że ktoś go ściga i musi odejść bo nie chce mnie narażać.
Nancy pochyliła się w kierunku Alice i chłonęła każde jej słowo. „Ktoś go ścigał”? więc mogło to mieć związek ze śmiercią doktora Harrisona.
- Wie pani co mógł mieć na myśli mówiąc, że jest ścigany?
Alice odrzuciła do tyłu blond włosy i zaciskając usta w cienką, wąską linię pokręciła głową.
- Nie mam bladego pojęcia.
Nancy westchnęła z niezadowoleniem i spojrzała na stojącą obok Suri.
- Czy Suri jest pomocniczką doktora Tomsona?- zapytała. Alice spojrzała na Suri jakby widziała ją pierwszy raz w życiu.
- Ee... tak- wydukała w końcu. Nancy odwróciła się w kierunku Suri.
- Czy wiesz gdzie znajduje się doktor Tomson, albo czy ktoś mu zagrażał?
- Nie wiem gdzie Jordan się znajduje- powiedziała zasmucona- Nie wiem też, czy ktoś mu zagrażał.
- Pracowałaś z nim?
- Tak- Suri pokiwała głową.
- Gdzie?
- Niestety nie mogę udzielić pani tych informacji.
Nancy z rezygnacją oparła się o kanapę. Typowe dla tych białych potworów, nie da się z nich wyciągnąc żadnych informacji.
- Czemu nie zabrał cię ze sobą?- zapytała po dłuższej chwili milczenia.
- Nie wiem- odpowiedziała ściszonym głosem.
- Takie zachowanie jest karalne- po raz pierwszy włączył się do rozmowy Kawir- Nie można zostawiać swojego asystenta na dłuższy czas. Niestety będę musiał do zgłosić- dodał uśmiechając się głupkowato. Na twarzy Alice pojawił się grymas pogardy.
- Dobrze, jak pan znajdzie mojego męża niech mu pan wręczy mandat.
- Tak zrobię- odpowiedział Kawir, nie rozumiejąc sarkazmu Alice. Nancy przewróciła oczami.
- Jeszcze jedno pytanie...- Nancy wyciągnęła z kieszeni zdjęcie- Czy poznaje pani tego mężczyznę?
Alice spojrzała przelotnie na fotografię.

- Nie znam go- odpowiedziała- Nie wiem z kim mój mąż pracował.
- Czy mogę obejrzeć gabinet pana Tomsona?- zapytała Nancy wciskając fotografię z powrotem do kieszeni.
- Ależ naturalnie, Suri proszę zaprowadź gości do gabinetu Jordana.
Suri zaprowadziła ich do dużego staroświeckiego gabinetu. Pokój różnił się od reszty mieszkania. Był staroświecki, niemal archaiczny. Na środku stało stare, drewniane biurko, a rząd półek ustawionych pod ścianą zawalony był książkami. Nancy przebiegła palcami po grzbietach książek. Łał, książki, niespotykana rzecz w dzisiejszych czasach.

Większość z nich miała dziwne łacińskie tytuły których nie rozumiała. Wtedy jej wzrok przykuła fotografia wisząca na ścianie, na której Harrison odbierał jakąś nagrodę. Promieniejący dumą trzymał przed sobą szklaną statuetkę.
- Pani Tomson czy mogę panią prosić?- krzyknęła przekręcając głowę w stronę drzwi, wciąż wpatrując się w fotografię.
- Słucham?- Alice weszła do gabinetu.
- Kiedy to zdjęcie było robione?- zapytała przejęta.
- Jakieś cztery miesiące temu, jakie to ma znaczenie?- zapytała wzruszając ramionami.
- Od jak dawna pani mąż ma wąsy?- zapytała.
- Że co proszę?- zdziwiła się Alice. Nancy wyszarpała z kieszeni fotografię i jeszcze raz pokazała ją Alice.
- Proszę spojrzeć na tym zdjęciu pani mąż, nie ma jeszcze wąsów.
Alice zmrużyła oczy i przyjrzała się bliżej fotografii
- Och rzeczywiście...- mruknęła- w pierwszej chwili nie zwróciłam na to uwagi. Mój mąż miał wąsy już od dłuższego czasu, nie pamiętam kiedy je zapuścił- powiedziała rozkładając bezradnie ręce.
- A czy ty Suri pamiętasz?
- Tak, Jordan zapuścił wąsy krótko przed ślubem z panią Alice, od tamtej pory ich nie golił.
- A kiedy państwo wzieli ślub?
- Trzy lata temu- wycedziła przez zęby Alice i wyszła z pokoju- Suri chodź ze mną- Suri posłusznie za nią poszła.
Nancy wróciła do obserwacji gabinetu. Nie znalazła niczego w szufladach biurka, ani w komputerze. Nic, co by mogło wskazywać na miejsce pobytu doktora Tomsona.
- Masz coś Kawir?- zapytała przeglądając po raz trzeci te same dokumenty.
- Nic specjalnego- mruknął- Ale ta książka różni się od pozostałych- ściągnął z półki książkę w zielonej oprawie i pokazał ją Nancy- Reszta książek dotyczy głównie medycyny i biochemii, a ta jest o starożytnej religii.
Nancy wzięła od Kawira książkę i przebiegła palcami po wygrawerowanym napisie. Biblia. Litery w książce układały się w nieznane jej słowa.
- Jaki to język?- zapytała Kawira. Kawir spojrzał znad jaj ramienia na książkę.
- Włoski- mruknął- wymarły język.
Nancy przerzucała kartki. Już miała oddać książkę Kawirowi i zbesztać go żeby zabrał się za szukanie prawdziwych poszlak, gdy spomiędzy stronnic wysunęła się złożona kartka. Wewnątrz złożonej kartki widniał odręczny napis: „I otrze Bóg z ich oczu wszelką łzę”. Nancy tępo wpatrywała się w słowa, nie rozumiejąc ich znaczenia.
- Kim jest Bóg?- zapytała Kawira.
- To istota będąca przedmiotem kultu dawnych religii- wytłumaczył- Nancy, spójrz na to.
Nancy odłożyła książkę i podeszła do Kawira.
- Zobacz- powiedział i wcisnął jej do ręki rachunek.

- Och, cudownie- mruknęła Nancy- Rachunek za buty. Rzeczywiście zagadka rozwiązana, Jordan uciekł z domu, bo nie chciał wydawać fortuny na zachcianki żony. Brawo Kawir, mógłbyś...
- Nie o to chodzi- powiedział przejęty- Widzisz?- wskazał palcem na pieczątkę po drugiej stronie rachunku, która przedstawiała wagę- Tego symbolu używał zakład kuśnierski.
- No i?
- Ten zakład nie funkcjonuje od przeszło stu lat, a jego budynek znajduje się w strefie C.
Oczy Nancy rozszerzyły się. Schowała rachunek do kieszeni i szybkim krokiem wyszła z gabinetu.
- Już pani skończyła?- zapytała Alice, wstając z śnieżnobiałej kanapy.
- Tak, dziękuje za pomoc- odpowiedziała Nancy nie zatrzymując się.
- Detektyw Morrison...- Nancy odwróciła się i spojrzała na Alice- Jak już pani znajdzie mojego męża, niech mu pani przekaże, że mój prawnik ma dla niego papiery rozwodowe.
Kiedy drzwi zamknęły się za Nancy i Kawirem, uśmiech spełzł z twarzy Alice pozostawiając po sobie grymas złości. Alice przez dłuższą chwilę stała nieruchomo i wciąż wpatrywała się w drzwi. Wydawała się być spokojna, tylko lekkie drżenie wargi, świadczyło o fali wściekłości, która paliła jej ciało od wewnątrz. Powoli odwróciła się do Suri.
- Muszę znaleźć tego bydlaka pierwsza- powiedziała chłodnym tonem.
***
Strefa C. Nancy nie miała wątpliwości, że sprawa śmierci Harrisona i zniknięcie Tomsona, jest ze sobą powiązana. Pracowali razem, opuścili swoje domy w mniej więcej tym samym czasie i obaj ukrywali się w strefie C. Tylko dlaczego na swoją kryjówkę wybrali najbardziej niebezpieczne miejsce w Orionie?
Samochód przejechał przez wyważoną bramę fabryki. Zatrzymali się przy drzwiach frontowych. Nancy wysiadła z samochodu i przebiegła spojrzeniem po starych murach i wybitych szybach. Słońce już powoli zachodziło i tylko kilka jaskrawych promieni wysuwało się znad dachu fabryki i oślepiało oczy.
Nad drzwiami wysiał przekrzywiony szyld, a raczej jego resztki z namalowaną czarną farbą wagą.
- Wymażone miejsce na kryjówkę- odezwał się za jej plecami Kawir. Nancy nieznacznie pokiwała głową. Tak, w takim miejscu można się ukryć przed całym światem. Musnęła koniuszkami palców pistolet przyczepiony do jej paska.
- Chodźmy- mruknęła i odwróciła się w stronę drzwi.
Nagle głuchą ciszę wypełnił krzyk. Krzyk przerażenia, który boleśnie rozdzierał uszy. Nancy poderwała do góry głowę. Z początku nic nie mogła zobaczyć, przez oślepiające promienie słoneczne. Po chwili z rozświetlonego nieba zaczął się wynurzać ciemny kształt. Kształt człowieka. Spadał w dół, wymachując kończynami. Nancy oszołomiona patrzyła jak leci na spotkanie ze śmiercią. Kiedy ciało uderzyło o ziemię, krzyk momentalnie ustał, zastąpił go cichy łoskot łamanych kości.

Nancy podbiegła do ciała rozłożonego na chodniku. Wciąż pod sklepieniem jej czaszki kołotał się jego krzyk. Zatrzymała się nad trupem. Jedno spojrzenie na jego twarz uświadomiło jej, że już widziała te łagodne rysy, ciemną karnacje i orli nos.
- To Jordan...- wyszeptała.
Na dźwięk tłuczonego szkła, Nancy znów poderwała głowę. Przez zbite okno na pierwszym piętrze wyskoczyła ciemna sylwetka. Zgrabnie wylądowała na chodniku wśród odłamków szkła i puściła się pędem w stronę najbliższej uliczki. Nancy jednym wprawnym ruchem wyciągnęła broń i pobiegła śladami napastnika. Biegła najszybciej jak umiała, ale ciemna postać powoli stawała się coraz mniejsza i była coraz dalej. Serce jak szalone obijało się o jej żebra, z trudem walczyła o każdy następny oddech, jakby nagle wokół niej zabrakło tlenu. Mimo to biegła dalej. Kiedy dobiegła do zakrętu, za którym zniknął uciekinier, stanęła.
- Cholera rozwidlenie!- krzyknęła. Nerwowo przerzucała spojrzenie z dwóch rozchodzących się uliczek. Gdzie mógł pobiec?

- Kawir biegnij tędy- powiedziała wskazując podbródkiem na prawe rozgałęzienie, sama pobiegła w lewą stronę. Dysząc ciężko przeskakiwała nad porozrzucanymi śmieciami, rozglądając się za ciemną sylwetką. Powoli zaczęło do niej dochodzić, że musiał skręcić w uliczkę, którą wskazała Kawirowi. Zwolniła. Nienawidziła się poddawać. Złapie tego drania, choćby to była ostatnia rzecz.... Nagle poczuła jak jej noga się o coś zaczepia. Runęła na ulicę. W ostatniej chwili wyciągnęła przed siebie ręce, ratując się przed upadkiem na twarz. Zderzenie z ziemią było wyjątkowo bolesne, poczuła przeszywający ból w nadgarstku. Kątem oka zauważyła jak pistolet wysuwa się z jej dłoni i ląduje kilka metrów dalej. Próbowała unieść obolałe ciało, gdy nagle zauważyła, brudne buty stojące przy jej pistolecie.

Pobiegła spojrzeniem w górę, po długich nogach wciśniętych w zniszczone, dziurawe dżinsy, po pasku, ze złotą klamrą, skórzanej czarnej kurtce z ćwiekami, aż w końcu zatrzymała wzrok na wykrzywionej w szyderczym uśmiechu męskiej twarzy.
- Hej chłopaki, patrzcie, jaka ładna rybka złapała się nam w sieć- zawołał zachrypniętym głosem, nie przestając się uśmiechać. Nancy poczuła zimne dreszcze przebiegające po jej plecach.
- Tak bardzo ładna rybka- na dźwięk głosu za swoimi plecami, Nancy szybko odwróciła głowę. Z przerażeniem dostrzegła, że było jeszcze trzech mężczyzn w takich samych skórzanych kurtkach i tym samym kpiącym uśmiechem.
- To bardzo nie mądre, żeby taka ładna dziewczyna chodziła, sama po tym mieście- odezwał się kolejny przebiegając lubieżnym spojrzeniem po ciele Nancy.
- No chyba, że liczyła na to, że spotka tu miłych facetów- powiedział ten, co stał przy pistolecie Nancy. Cała czwórka roześmiała się głośnym, skrzeczącym śmiechem. Mężczyzna pochylił się i podniósł pistolet Nancy.
- Masz duże szczęście laleczko, bo właśnie ich znalazłaś.
- Tak się zabawimy, że zapamiętasz nas do końca życia, chociaż długo sobie już nie pożyjesz.
Niczym stado krwiożerczych wilków otoczyli swoją ofiarę nie spuszczając z niej groźnego spojrzenia. Zaczęli się powoli zbliżać, oblizując przy tym wargi i uśmiechając się. Nancy rozejrzała się szukając drogi ucieczki. Ale nie miała żadnych szans bez broni. Wilczy krąg powoli stawał się coraz ciaśniejszy, zamykając swą ofiarę w morderczej pułapce. Nancy napięła każdy mięsień swojego ciała. Wiedziała, że nie wyjdzie z tego cało, ale zamierzała walczyć do końca. O nie, nie ułatwi im zabawy. Zanim ją zabiją, zamierza im narobić kilka bolesnych siniaków. Mężczyzna z pistoletem wyszczerzył zęby i rzucił się na nią. Nancy wyciągnęła dłonie i wbiła paznokcie w jego policzki. Olbrzym zaskowytał z bólu i cofną się. Otarł wierzchem dłoni ranę i spojrzał na krwawe smugi.

- Głupia suka- zasyczał- Chłopaki trzymajcie ją.
Nancy poczuła jak wokół jej ramion zaciskają się niczym kleszcze dwie wielkie łapy. Szarpała się i wierzgała, starając się uwolnić z uścisku, ale była zbyt słaba. Olbrzym śmiejąc się drwiąco, uniósł pistolet i uderzył ją w skroń kolbą. Nagły ból eksplodował w jej czaszce, a po chwili kotara ciemności zasłoniła świat przed jej oczami. Powoli osunęła się nieprzytomna na ziemię. Czwórka mężczyzn stała nad Nancy i łapiąc się brudnymi łapami za brzuch śmieli się zadowoleni z siebie.
- No chłopaki do roboty!- krzyknął jeden z nich. Cała czwórka pochyliła się nad Nancy. Nagły dźwięk upadającego kosza na śmieci poderwał ich głowy. Wszyscy spojrzeli się w stronę skąpanej w mroku uliczki.
- Kto tam jest?- burknął jeden z nich. Oczekiwali w napięciu. Nikt jednak się nie pojawiał.
- To tylko te pieprzone szczury.
Pochylili głowy, jeden z nich z głupkowatym uśmiechem zaczął podciągać do góry koszulkę Nancy. Zajęci swoją ofiarą, nawet nie zauważyli, jak z ciemnej uliczki wyłania się sylwetka mężczyzny.

- Nancy, Nancy! Nic ci nie jest? Obudź się!
Nancy powoli rozchyliła powieki. Zobaczyła przed sobą zatroskaną twarz Kawira. Poderwała się gwałtownie i spłoszonym spojrzeniem rozglądała się dokoła. Po chwili jakaś upiorna myśl zaświeciła w jej głowie i spuściła spojrzenie na dół. Z ulgą dostrzegła, że ma na sobie wszystkie ciuchy, tylko bluzka była trochę pognieciona.

- Nancy, już w porządku, uspokój się- powiedział łagodnie Kawir i położył dłonie na jej ramionach, starając się uspokoić, jej rozdygotane ciało.
- Nie dotykaj mnie!- wrzasnęła Nancy odpychając jego dłonie. Kawir spojrzał na nią urażony.
- Nancy, wszystko w porządku?- zapytał zatroskany. Nancy przyłożyła dłoń do obolałej skroni i przymknęła powieki. Powoli pokiwała głową.
- Tak, wszystko w porządku- mruknęła- Przepraszam- powiedziała widząc zaniepokojone spojrzenie Kawira.- Możemy iść.
Powoli uniosła się z ziemi i stanęła na chwiejnych nogach. Przed jej oczami wybuchła paleta kolorów i poczuła jak traci kontrolę nad ciałem i osuwa się. Przed upadkiem uratowały ją silne dłonie Kawira.
- Może jednak zadzwonię po pomoc?- zapytał.
- Nie- Nancy pokręciła głową i kiedy odzyskała jasność widzenie, powoli drobnymi kroczkami ruszyła przed siebie. Obok niej szedł Kawir gotowy w każdej chwili ją złapać, gdyby znów osłabła. Z każdym krokiem Nancy odzyskiwała siłę, chociaż ból w skroni nic nie stracił na swej intensywności. Powoli zaczęła sobie przypominać co zaszło. Pościg, rozdzielenie z Kawirem, upadek i czwórka tych bydlaków. Drgnęła na myśl, że dotykali ją swoimi brudnymi, tłustymi łapami.
- Dogoniłeś go?- zapytała ściszonym głosem, wciąż mając przed oczami uśmiechające się szyderczo twarze tamtej czwórki.
- Nie, musiał pobiec w uliczkę w którą ty wbiegłaś.
Nancy spojrzała na niego.
- Tu też go nie było- pochyliła głowę- Dziękuje- wyszeptała.
- Za co?- Kawir spojrzał na nią zaskoczony.
- Za to, że odgoniłeś ode mnie tych typów- powiedziała jeszcze ciszej.
- Ale.... ja nikogo od ciebie nie odganiałem- powiedział ostrożnie Kawir- gdy cię znalazłem byłaś sama.
Nancy zatrzymała się i zdziwiona spojrzała na Kawira.
- To nie byłeś ty?- zapytała.
- Nie mam pojęcia o czym ty mówisz.
Nancy przez chwilę wpatrywała się w Kawira. Jeśli to nie był on, to kto? Przecież tamci nie zostawiliby jej żywej, gdyby ktoś ich nie przepędził.
- Nancy, co się tam stało?- zapytał.
- Nic- powiedziała stanowczo i szybkim krokiem ruszyła w stronę fabryki. Minęła zielony kontener na śmieci. Pogrążona w własnych myślach nie zauważyła obok niego świeżych kropel krwi. Szkoda. Może gdyby zajrzała do środka i zobaczyła w nim cztery zmasakrowane ciała, historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.

Kiedy mijali rozłożonego na ziemi Jordana Tomsona, Nancy nawet na niego nie spojrzała. Zatrzymała się przy samochodzie i wyciągnęła ze schowka opróżnioną do połowy butelkę szkockiej. Upiła kilka łyków i otarła rękawem wargi. Poczuła jak jej głowa staje się wyjątkowo ciężka, zbyt ciężka by jej wątły kark mógł ją udźwignąć. Oparła głowę na rękach. Wplotła palce w kruczoczarne włosy i wbiła spojrzenie w ziemię. Była taka zmęczona...
- Nancy, idziemy?- zapytał Kawir. Nancy powoli uniosła się z fotela i z głośnym trzaskiem zamknęła drzwi od samochodu. Nie miała czasu na zmęczenie.
Weszli do fabryki. W środku panował zaduch, w powietrzu unosiły się drobne płatki kurzu, które szczypały w oczy. Przeszli przez sporą halę, między starymi, zardzawionymi maszynami. Dotarli do schodów prowadzących na piętro. Na piętrze było niewielkie pomieszczenie zawalone kartonami i skrzynkami. Nancy rozejrzała się. Po podłodze walały się puszki po konserwach, gazety i ubrania. Ślady obecności dzikiego lokatora. Jordana Tomsona. Między dwoma sporymi skrzyniami rozłożony był przegnity materac. Nancy pochyliła się i uniosła z ziemi rozrzucone wokół niego papiery. Nic specjalnego, tylko jakieś naukowe notatki o biologii, medycynie i innych bzdurach, o których Nancy nie miała pojęcia.
- Detektyw Morrison?- Nancy poderwała się słysząc swoje nazwisko. Za nią stał mały wychudzony chłopiec, o ogniście rudej czuprynie.
- Roni?- zdziwiła się- Co ty tu robisz?
Na twarzy chłopca lśniły w zachodzącym słońcu ślady po łzach. Załkał cichutko i podbiegł do Nancy. Objął ramionami jej pas i wbił się mocno w jej ciało. Nancy przez chwilę stała oniemiała. Nie wiedziała co zrobić. Objąć go? Poklepać po główce? Nigdy nie miała doczynienia z dziećmi, nie wiedziała jak z nimi postępować. Roni był pierwszym dzieciakiem, który się do niej przytulił. Z uniesionymi rękami, czekała aż chłopiec wypłacze się w jej koszulę.

- Roni....- szepnęła z zażenowaniem- Skąd się tu wziąłeś?
Chłopiec rozluźnił uścisk i cofnął się o krok, otarł łzy rękawem i głośno pociągną nosem.
- Staru....szek powie powiedział, że jeśli coś mu się sta stanie mam przyjść do Jordana- powiedział chlipiąc. Nancy kucnęła przed chłopcem.
- Roni powiedz mi co się tu stało?
Chłopiec wybuchł głośnym, przeszywającym płaczem. Przycisnął zaciśnięte piąstki do oczu i mocno nimi pocierał.
- Roni, uspokój się- powiedziała łagodnie. Próba uspokojenia malca nie powiodła się, chłopiec zaczął płakać jeszcze głośniej. Nancy podniosła się i zaczęła chodzić w kółko. Co ma zrobić? Jak go uspokoić?
- Chodź Roni, zabiorę cię stąd- podeszła do chłopca i podniosła go. Roni pozwolił się podnieść i splótł ręce wokół jej szyi. Wpił mokrą twarzyczkę w jej ramię i zapłakał cicho. Ku zdumieniu Nancy chłopiec nie był ciężki. Położył dłoń na jego plecach i pod warstwą swetra poczuła wystające kręgi. Ależ ten chłopiec był chudy. Stawiając ostrożnie kroki ruszyła w stronę wyjścia.
- Nancy, co ty robisz?! Nie możesz go zabrać!- zaprotestował Kawir. Widząc Kawira chłopiec mocnej ścisnął szyję Nancy, tak, że poczuła jak odcina jej dopływ powietrza.
- Mały jest w szoku, muszę go stąd zabrać...- powiedziała kręcąc głową by rozluźnić uścisk Roniego- Zawiozę go na komisariat- ruszyła dalej. Kiedy usłyszała za sobą kroki Kawira odwróciła się.
- Ty tu zostaniesz i poczekasz na resztę- powiedziała stanowczo.
- Dlaczego? Powinienem iść z tobą.
- Naprawdę nie widzisz, że chłopak się ciebie boi? Twoja obecność tylko pogorszy jego stan- powiedziała stanowczo- Zostań tutaj.
Kiedy schodziła z Ronim po schodach, poczuła jak uścisk rąk chłopca wokół jej szyi rozluźnia się. Stąpała ostrożnie, chłopiec był taki kruchy, że bała się, że jeśli go upuści na ziemię malec rozbije się na kawałeczki. W samochodzie chłopiec zasną, skulił się, wtulając rudą głowę w fotel. Jego oddech był płytki i rytmiczny. Nancy co chwila spoglądała na niego. Nie mogła go zawieść na komisariat, jeszcze nie teraz. Postanowiła, że zabierze go do siebie. W mieszkaniu na pewno poczuje się bezpieczniej i zacznie mówić. Nancy wlepiła zimne spojrzenie w drogę. Musi go zmusić, by powiedział jej wszystko co wie.
Otwieranie drzwi, gdy ma się jedną rękę zajętą trzymaniem dziecka, okazało się być bardzo trudnym zadaniem. Po kilku próbach włożenia kluczy do dziurki i serii rozbudowanego wianuszka przekleństw Nancy udało się otworzyć drzwi. Delikatnie położyła chłopca na kanapie i zapaliła światło. Sama usiadła naprzeciwko w fotelu, który zazwyczaj zajmował Kawir. Wpatrując się w piegowatą twarz chłopca, czekała aż się obudzi. Roni rozchylił oczy po piętnastu minutach. Ziewnął głośno i przetarł zapuchnięte oczy. Na widok nieznanego pomieszczenia zesztywniał gotowy do ucieczki. Dopiero, kiedy spostrzegł Nancy rozluźnił się.
- Gdzie ja jestem?- zapytał.

- W moim mieszkaniu- powiedziała Nancy- Jesteś głodny? Chcesz się czegoś napić?
Roni rozciągając się spuścił nogi na ziemię.
- Nie, dziękuje. Mogę już iść do siebie....- Roni próbował podnieść się z kanapy. Nancy zatrzymała go stanowczym ruchem ręki.
- Zaczekaj, chce z tobą porozmawiać- powiedziała łagodnie.
Roni przyglądając się jej podejrzliwie usiadł z powrotem na kanapie.
- Skąd znasz Jordana?- zapytała.
- Był przyjacielem Staruszka, czasami przychodził do jego mieszkania. Zamykali się wtedy w pokoju i rozmawiali o czymś.
- Nie wiesz o czym?
- Nie wiem... to znaczy raz...- zająkał się- przez przypadek usłyszałem jak mówią o „przebudzeniu”.
Nancy drgnęła.
- Czyim przebudzeniu?
- Nie wiem- Roni wzruszył ramionami- Chyba kogoś ważnego.
Nancy wsparła podbródek na dłoni i zastanowiła się. Sprawa robiła się coraz bardziej skomplikowana. Zbyt wielu rzeczy nie wie, a jedyną drogą do odpowiedzi jest rudowłosy chłopiec siedzący przed nią. Tylko dlaczego wydaje jej się, że mały coś ukrywa.
- Wiesz skąd Tomson i Harrison się znali?
- Staruszek mówił, że pracowali kiedyś razem. Ale chyba ich zwolniono.
- Wiesz za co?
Chłopak pokręcił głową.
- Dobrze Roni, teraz opowiedz mi co się stało Jordanowi Tomsonowi.
Chłopiec spuścił głowę i zacisną wargi. Nancy przez chwilę wydawało się, że zaraz znów wybuchnie płaczem, ale Roni zdołał się opanować.
- Przyszedł do nas... jeden z nich. Z tych potworów, które porwały moją mamę i nie wychodzą za dnia. Ale ten był inny, nie bał się światła słonecznego. Jordan kazał mi się ukryć między skrzyniami. Nie chciałem się tam chować... jak... jak jakiś tchórzliwy szczur. Chciałem pomóc Jordanowi. Uciekł na dach, obiecał, że wróci po mnie- Roni zamrugał oczami powstrzymując łzy- Nie wiem co się dalej stało, ten potwór chyba zepchnął go z dachu.
- Jak wyglądał ten potwór?- zapytał Nancy ściszonym głosem. Roni podniósł wzrok i splótł zielone spojrzenie swoich oczu z oczami Nancy.
- Przypominają ludzi, ale nimi nie są. Są szybsi, silniejsi. Ich skóra... ma dziwną barwę, dlatego ukrywają twarze pod maskami. Ich oczy są bezbarwne, białe. Nie potrafią mówić, tylko syczą. Nigdy nie używają broni, zabijają gołymi rękami- chłopiec przerwał na chwilę- Widziałem, jak oderwali gołymi rękami jakiemuś włóczędze ramię.
Nancy gwałtownie podniosła się z fotela. Zaczęła chodzić wzdłuż pokoju. Trzy kroki, obrót, trzy kroki, obrót. To nie możliwe, nie mógł ich widzieć. Małemu na pewno się coś pokręciło. Tylko skąd tyle o nich wiedział? Trzy kroki, obrót, trzy kroki, obrót.
- Jesteś pewni, że te potwory tak wyglądały? – zapytała nie zatrzymując się.
- Porwali moją matkę, zdążyłem się im dobrze przyjrzeć- odpowiedział poważnym tonem.
Trzy kroki, obrót, trzy kroki, obrót. Ale jakim cudem? Przecież Oni nie chodzą swobodnie po mieście, nie są wypuszczani z laboratorium. Ich istnienie jest największą tajemnicą. Trzy kroki, obrót, trzy kroki, obrót. Ten projekt jest wciąż w fazie testów. Więc skąd on...
- To niemożliwe- szepnęła opadając ciężko na fotel. Jej twarz wydłużyła się, poczuła się tak jakby w jednej krótkiej chwili postarzała się o dwadzieścia lat. Oczy Roniego rozszerzyły się. Poderwał się z kanapy i podbiegł do Nancy. Wsparł malutkie dłonie na jej kolanach i zbliżył swoją twarz do jej twarzy, tak blisko, że koniuszki ich nosów prawie się stykały.
- Pani wie gdzie oni są?- zapytał z przejęciem. Nancy milczała. Czuła ciepły powiew jego oddechu na swoich policzkach.

- Niech mi pani powie! Oni porwali moją matkę!- Roni zacisnął usta w wąską linię i z wyczekiwaniem wpatrywał się w Nancy. Ona wciąż milczała. Co miała mu powiedzieć? Że wie kim oni są? Miała mu opowiedzieć o martwych ciałach, przywróconych do życia za pomocą alchemii kapłanów? Miała mu powiedzieć o tych maszynach do zabijania? O tym, że piją ludzką krew, że są potworami pragnącymi jedynie zaspokoić wieczny głód? Miała mu zdradzić największą tajemnicę kapłanów? Opowiedzieć mu o Nocnych Łowcach? Nie. Świadomość, że takie istoty żyją głęboko w mrocznych zakamarkach miasta Orion doprowadzała ją do szaleństwa, więc jaki to by miało wpływ na umysł dziesięcioletniego chłopca?
Ale Roni nie potrzebował już by cokolwiek potwierdzała. Odpowiedź, była jasno wymalowana na jej poszarzałej twarzy.
- Kim oni są?- zapytał odsuwając się od niej. Nancy wciąż milczała- Kim oni są?!- wrzasnął rozłoszczony.
Dzwonek komórki wypełnił dłużącą się ciszę. Nancy sięgnęła do kieszeni i odebrała telefon.
- Słucham?- zapytała nie odrywając spojrzenia od dyszącego ze wściekłości Roniego.
- Nancy? Co ty wyprawiasz?- w słuchawce telefonu odezwał się Kawir- Gdzie jest chłopak? Miałaś go zawieźć na komisariat!
- Roni był głodny, zatrzymaliśmy się żeby coś zjadł- skłamała gładko.
- Sierżant szaleje. Przyjeżdżaj szybko, musisz zdać raport i oddać chłopca.
- Już jadę- powiedziała i nie czekając na odpowiedz rozłączyła się. Przez dłuższą chwilę między Nancy, a Roni zapanowała cisza. Cisza tak intensywna, że niemal raniła uszy.
- Musimy już jechać- podniosła się z fotela.
- Oni porwali moją matkę- wyszeptał Roni, łapiąc Nancy za rękaw w desperackim geście zatrzymania jej- Muszę ją znaleźć- prosił błagalnie bliski łez.
Nancy stanowczym ruchem wyrwała rękę z uścisku chłopca i szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi.
- Znajdę ich! Czy mi pani w tym pomoże czy nie!- krzyknął rozłoszczony.
- Trzymaj się z daleka od Nocnych Łowców- powiedziała. Dopiero po chwili dotarło do niej jaki wielki błąd popełniła. Ale już nie mogła cofnąć wypowiedzianych słów. Dotarły one już do uszu chłopca i głęboko zakorzeniły się w jego umyśle.
- Nocni Łowcy?- zapytał.
Nancy odwróciła się i pociągnęła chłopca za ramię w stronę drzwi. Roni pisnął z bólu, ale z jego ust nie padło nawet słowo sprzeciwu.
- Chodź już- powiedziała stanowczo.
***
- Doktor Norton, telefon do pani.
Ana oderwała zmęczone oczy od monitora i spojrzała na stojącego za nią szeroko uśmiechniętego młodego chłopaka.
- Kto dzwoni?- zapytała odbierając od niego telefon
- Pani narzeczony.
Wyciągnięta ręka Any zawisła nieruchomo w powietrzu. Spojrzała na chłopaka rozzłoszczonym spojrzeniem.
- Były narzeczony- sprostowała, kładąc nacisk na każde słowo tak, aby chłopak w końcu to zapamiętał.
- Oczywiście- przytaknął i uśmiechając się wyszedł z gabinetu. Ana poczekała, aż zamknie za sobą drzwi i z cichym westchnieniem niezadowolenia przyłożyła telefon do ucha.
- Znowu przeszkadzasz mi w pracy- powiedziała z wyrzutem. Po drugiej stronie telefonu rozbrzmiał śmiech.
- Za każdym razem jak dzwonie mówisz to samo, a może tak zaczęłabyś rozmowę od „Cześć kochanie, jak się cieszę, że dzwonisz”?
Ana przewróciła oczami. Znów zaczyna te swoje podchody.
- Nie mam w zwyczaju kłamać- odparła cierpko- Siwan mów szybko o co chodzi, bo muszę wracać do pracy.
- Nie mów, że zapomniałaś- powiedział z wyrzutem.

- O czym?- Ana zamrugała nerwowo.
- O naszej rocznicy!- wykrzyknął rozradowany- Trzy lata temu mieliśmy pierwszą randkę.
- Och, naprawdę? Cudownie!- zawołała udając radość- Hej, a zgadnij jaką rocznicę mamy za osiem miesiący?- zapytała poważniej. Po drugiej stronie telefonu zapadła cisza.
- Ee... nie wiem... pierwszego bara-bara?- zapytał niepewnie. Ana poczuła jak jej policzki nabiegają krwią.
- Nie!- krzyknęła do słuchawki- Rocznicę zerwania!- rozłączyła się. Drżącymi dłońmi odłożyła telefon na biurko. Westchnęła ciężko. Jego ciepły, tak dobrze znany głos, sprawił, że odżyły w niej zakurzone wspomnienia, ukryte w najgłębszych zakamarkach świadomości. Przed jej oczami przebiegł obraz jego uśmiechu, pierwszego pocałunku, dnia, kiedy przyniósł jej bukiet tulipanów, ot tak, bez żadnej okazji... Do dziś nie wiedziała, jak on zdobył w tym mieście kwiaty. Jaka ona była wtedy szczęśliwa. Ale tamten świat był inny, teraz, za każdym razem gdy słyszała jego głos cierpiała. Czuła jak wielkie niewidzialne dłonie zaciskają się wokół jej gardła, nie pozwalając oddychać. Siwan nie pozwalał jej o sobie zapomnieć. Zdążyła już się przyzwyczaić do tego, że składa jej niespodziewane wizyty, przysyła jej co miesiąc prezenty, które ona zaraz po odebraniu wyrzuca do śmieci, że dzwoni, co najmniej raz w tygodniu...ba! Czasami nawet z niecierpliwieniem czekała na telefon, ale nigdy by się do tego nie przyznała. Ana poczuła jak łzy napływają do jej oczu. Tak bardzo chciała o nim zapomnieć, wyrzucić go ze swojej pamięci. Ale nie mogła. Tak, wciąż go kochała. Ale podjęła już decyzje, wybrała to co najważniejsza i póki co nie żałuje swojego wyboru.
- Nie żałuje- powiedziała na głos, w nadziei, że przez to słowa stanął się bardziej prawdziwe. Nic bardziej mylnego.

Siwan z westchnieniem schował telefon do kieszeni. Znowu się nie udało. Nawet nie chciała z nim rozmawiać, tak jak dawniej. Sięgnął po menu. Co on wtedy zamówił? Ach tak! Średnio wysmażoną cielęcinę i jakąś sałatkę. Dziś zamówi to samo. Postanowił, że sam uczci ich rocznicę w restauracji, w której mieli pierwszą randkę.

Dobrze pamiętał tamten dzień. Był zestresowany jak cholera, co było dziwne, bo nigdy nie bał się przed żadną randką. Chociaż z drugiej strony nigdy wcześniej nie umówił się z najpiękniejszą kobietą świata. Jak ona wtedy przepięknie wyglądała. Miała na sobie skromną, czerwoną suknie, która idealnie podkreślała głębokie wcięcie w jej talii i krągłość bioder. Ognisto rude włosy spięła w elegancki kok. Gdy ją wtedy zobaczył, zrozumiał, że musi zrobić wszystko co w jego mocy by została jego żoną. Prawie mu się udało, zamieszkali razem, przyjęła nawet od niego pierścionek, na który wydał niemałą fortunę. Odruchowo wsunął rękę do kieszeni garnituru i obrócił w palcach okrągły przedmiot. Był najszczęśliwszym człowiekiem na tej zaplutej planecie, dopóki cztery miesiące temu Ana nie oddała mu pierścionka i oznajmiła, że się wyprowadza. Co też ona wtedy powiedziała? Ach tak... „Kocham innego mężczyznę i nie chce cię oszukiwać”, ale on wiedział, że to nie była prawda. Wyczytał to z jej oczu. Ana nigdy nie potrafiła kłamać. Ze smutkiem spojrzał na puste krzesło przed nim. To wszystko przez ten cholerny projekt Nova. Od kiedy zaczęła tam pracować...
- Co podać?- zapytał kelner. Siwan spojrzał raz jeszcze do menu.
- Poproszę średnio wysmażoną cielęcinę i sałatkę numer trzy- powiedział uśmiechając się szeroko. Kelner zanotował zamówienie i zniknął w głębi sali przemykając między stolikami.

Roni czekał już od ponad godziny. Bolały go nogi i czuł nieprzyjemne ssanie w okolicach żołądka. Stał w pewnej odległości od domu Nancy i uważnie obserwował drzwi czekając, aż wyjdzie. Musiał się ukryć w pobliskiej uliczce, bo jego brudny sweter i obdarte spodnie przyciągały zbyt wiele spojrzeń czystych i pachnących przechodniów. Nie był do końca pewny czy podjął słuszną decyzje, przecież obiecał Staruszkowi, że nikomu nie wyjawi jego tajemnicy, ale tu chodziło o jego mamę. Staruszek na pewno by to zrozumiał. Poczuł jak krew uderza do jego mózgu, gdy zobaczył jak przez drzwi przechodzi białowłosy mężczyzna, a tuż za nim czarnowłosa kobieta. Nancy. Powtarzając sobie pod nosem, że musi być dzielny i uratować mamę, wynurzył się ze swojego ukrycia i staną na chodniku w świetle porannego słońca. Nie wiedział do końca co ma zrobić. Nie mógł podejść do Nancy, kiedy była z tym białowłosym. Przestępując z nogi na nogę, czekał na dogodną chwilę.
Kawir i Nancy podeszli do samochodu. Kiedy Nancy otwierała drzwiczki, kątem oka zobaczyła rudowłosego chłopca stojącego kilkanaście metrów od nich. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Co on tu robi? Spojrzała szybko na Kawira, na szczęście jeszcze go nie zauważył. Musiała się go pozbyć.

- Kawir, mógłbyś skoczyć do sklepu i kupić butelkę wody?- zapytała starając się własnym ciałem zasłonić Roniego przed oczami Kawira.
- Oczywiście- powiedział uśmiechając się przyjacielsko. Minął Nancy i ruszył w stronę sklepu.
Roni zobaczył, że Nancy go zauważyła. Więc nie ma już odwrotu, musi to zrobić. Ze zdenerwowaniem obserwował jak rozmawiają między sobą. Przez jego umysł przebiegła myśl, że powiedziała białowłosemu o nim. Potykając się o własne nogi podbiegł do pobliskiego śmietnika i schował się za nim. Ciężko dysząc przycisnął dłoń do piersi, starając się uspokoić szalejące za żebrami serce. Wychylił rudą głowę ze swojej kryjówki i z przerażeniem dostrzegł, że białowłosy zbliża się w jego stronę. Natychmiast ukrył się z powrotem i skulił modląc się o to by stać się niewidzialnym. Białowłosy był coraz bliżej, słyszał jego kroki. Zacisnął oczy i czekał, aż wielka ręka pociągnie go za kołnierz i wywlecze z kryjówki. Jednak stukot kroków, zaczął się powoli oddalać. Roni zdobył się na odwagę i wyjrzał na ulicę. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że białowłosy minął go i szedł dalej chodnikiem.
- Co ty tu robisz?
Roni podskoczył słysząc obok siebie głos. Przekręcił głowę i spojrzał na Nancy.
- Powiedzieli mi, że uciekłeś z komisariatu- powiedziała krzyżując ręce na piersi- Powinnam cię odwieźć z powrotem .
Roni upewnił się, że białowłosego nie ma w zasięgu wzroku i stanął przed Nancy. Wyprostował plecy i uniósł głowę, starając się wyglądać jak najbardziej poważnie.
- Przyszedłem zawrzeć z panią umowę- powiedział oficjalnym tonem.
- Jaką umowę?- zapytała Nancy uśmiechając się drwiąco.
Roni nabrał powietrza i wyrzucił z siebie jednym tchem.
- Pani wie coś co ja chce wiedzieć, a ja wiem coś co pani chce wiedzieć.
Uśmiech Nancy zbladł, zmarszczyła brwi. Pod jej ostrym spojrzeniem Roni czuł, jak ucieka z niego resztka odwagi.
- Co takiego wiesz?- zapytała poważniej.
- Nie powiedziałem pani wszystkiego- powiedział poważnie- Staruszek powierzył mi pewną tajemnicę, którą miałem nikomu nie zdradzać, ale powiem pani, jeśli pani zaprowadzi mnie do miejsca, gdzie trzymają moją mamę.
Nancy rozplotła ręce i oparła je na biodrach.
- O jakiej tajemnicy mówisz?- zapytała.
- Nad czym Staruszek i Jordan pracowali- wykrztusił z siebie.
Nancy przez dłuższą chwilę wpatrywała się w chłopca.
- Nie wiem gdzie trzymają twoją matkę.
- To niech mnie pani zaprowadzi do ich kryjówki- powiedział stanowczo.
Nancy kiwnęła na niego głową i szybkim krokiem ruszyła w stronę samochodu. Roni musiał biec by za nią nadążyć. Z piskiem opon ruszyli w stronę strefy C.
Kawir stał na środku chodnika, ściskając butelkę wody w dłoni. Zaskoczony obserwował jak czarny samochód z Nancy w środku znika za rogiem. Ciężko wzdychając wyrzucił butelkę do śmietnika, za którym jeszcze kilka minut temu ukrywał się Roni. Opuścił głowę i zmrużył oczy.
- Słucham?- odezwał się głos w jego głowie.
- Dzień dobry sierżancie- wyszeptał, nie unosząc głowy- Tu Kawir.
- O co chodzi? Czemu dzwonisz?- zapytał sierżant.
- Nancy znowu uciekła.
- Cholera chłopie! Jesteś od tego, żeby pilnować tą dziewczynę! Znajdź ją- rozkazał- Ona może nam sprawić zbyt dużo kłopotów.
- Dobrze- mruknął Kawir. Rozchylił powieki i podniósł głowę.

Przez całą drogę oboje milczeli. Roni poruszył się nerwowo na fotelu, gdy przekroczyli zakazaną granicę strefy C. Spojrzał nieufnie na Nancy. Urodził się w tym miejscu, przez dziesięć lat swojej egzystencji na ziemi mieszkał z matką w opuszczonym baraku, w samym centrum zgniłego serca strefy C. Nauczył się na pamięć rozkładu ulic, a każdy obraz budynku głęboko zapisał się w jego pamięci. Wiedział, które miejsca nadają się na kryjówki przed nocą, gdzie poszczególne gangi mają swoje siedziby i gdzie można czasem znaleźć jedzenie. Był dzieckiem strefy C. Był od niej uzależniony, jak od narkotyku. Nienawidził tego miejsca, ale jednocześnie nie umiał żyć poza jego granicami. Tak głęboko wsiąkł w rzeczywistość martwej strefy, że czyste ulice reszty miasta przytłaczały go i przerażały.
- Jest pani pewna, że to tu?- zapytał niepewnie. Wpatrywał się w nią czekając na odpowiedź, która nie nadeszła- Dobrze znam to miejsce, gdyby się tu ukryli wiedziałbym o nich- uporczywie wpatrywał się w nieruchomy profil Nancy. W odpowiedzi Nancy przycisnęła pedał gazu i z zawrotną szybkością mknęła po ciasnych ulicach strefy C.
- To tutaj- powiedziała zatrzymując się. Roni przycisnął nos do szyby i rozejrzał się po rozpadających się ceglanych budynkach.
- To niemożliwe- wyszeptał odwracając głowę w stronę Nancy- Mieszkałem dwie ulice dalej, znam to miejsce... oszukała mnie pani- dodał z wyrzutem. Nancy uśmiechnęła się lekko. Uniosła dłoń i skierowała wskazujący palec w dół
- Oni są tam.
Roni rozszerzył ze zdziwienia oczy, wpatrując się w palec Nancy.
- Pod ziemią?- zapytał z niedowierzaniem. Nancy kiwnęła głową.
- Tak, w opuszczonych bunkrach, jedenaście metrów pod ziemią- nagle spoważniała- Twoja kolej, gdzie Tomson i Harrison pracowali?
Roni wciąż tępo wpatrywał się w roztaczającą się przed szybą samochodu ulicę. Jego umysł wciąż z trudem starał się przyjąć do świadomości tą wiadomość. Byli tak blisko, tuż pod jego stopami, przez cały czas tam byli...
- Roni- zniecierpliwiony głos Nancy przywrócił go do świadomości. Chłopiec wciągnął głęboko powietrze.

-Jordan i Staruszek, byli naukowcami. Zajmowali się biologią. Poznali się cztery lata temu, przy pracy nad projektem Nova. Sponsorował ich jeden z kapłanów.
- Czym się zajmowali?
- Mieli stworzyć... a raczej naprawić jakąś broń, która miała pomóc kapłanom w zniszczeniu innych miast i zdobyciem władzy nad całym światem.
Nancy uśmiechnęła się kpiąco.
- Nad całym światem?
Roni widząc niedowierzanie wymalowane na jej twarzy, zaczerwienił się lekko.
- Tak mi powiedział Staruszek. Badania nad nią dalej trwają, ale są ścisłą tajemnicą- Roni zamilkł.
- To wszystko?- zapytała Nancy, chłopiec z zapałem pokiwał głową.
- To już wszystko. Dowiedzenia, idę szukać mamy- chłopiec wyciągnął dłoń w stronę klamki, gdy samochód nagle ruszył. Roni zaskoczony patrzał jak mijają kolejne budynki.
- Co pani robi?! Muszę wysiąść!- krzyknął bliski płaczu.
- Przykro mi Roni- powiedziała Nancy, wpatrując się w drogę- Ale nie mogę pozwolić żebyś tak się narażał. Poza tym nie ma sposobu, byś dostał się do środka, a jeśli jakimś cudem uda ci się tam włamać...- Nancy skierowała chłodne spojrzenie swoich niebieskich oczu na piegowatą twarz Roniego-... zabiją cię.
Roni wpatrywał się w nią oniemiały. Poczuł jak nagły przypływ złości opanowuje jego małe, wątłe ciało. Oszukała go.
- Proszę mnie wypuścić- powiedział groźnie.
- Nie Roni, zawiozę cię na komisariat a potem...- chłopiec z dzikim wrzaskiem rzucił się na kierownicę i szarpnął ją. Zaskoczona Nancy starała się odkleić drobne rączki od kierownicy.
- Roni przystań!- krzyknęła czując jak traci kontrole nad szalejącym po drodze pojazdem. Ostatnim desperackim ruchem próbowała odsunąć chłopca kładąc mu rękę na policzku. Roni kręcąc podbródkiem przekręcił głowę i Nancy poczuła jak zęby Roniego wbijają się w jej rękę. Z piskiem bólu wyrwała dłoń ze szczęki chłopca. Wtedy samochód wpadł na latarnię. Nancy uderzyła głową w kierownicę i kątem oka zobaczyła jak Roni wyskakuje z samochodu.

- Stój!- krzyknęła starając się złapać go za sweter. Ale było już za późno, Roni zniknął w ciemnych uliczkach strefy C. Nancy ciężko dysząc oparła głowę na rękach.
- Cholera- wysyczała przez zaciśnięte zęby. Spojrzała na czerwone ślady szczęki Roniego na swojej dłoni. Chłopiec zerwał jej bransoletkę. Przekręciła dłoń i przez chwilę wpatrywała się w podłużne blizny na swoim nadgarstku, które zazwyczaj ukrywały czarne koraliki bransoletki.
***

Mika spoglądała na swoje odbicie w lustrze. Twarz miała szarą i zmęczoną. Przez dłuższy czas patrzała w swoje puste, przekrwione oczy. Wiedziała już co musi zrobić. Obiecała sobie, że to nie będzie trwało długo, najwyżej rok. Zdobędzie to co chce i odejdzie. Pogładziła dłonią swoje długie czarne włosy. Zawsze lubiła ten kolor. Podniosła na wysokość oczu instrukcje obsługi. Dla pewności przeczytała ją dwa razy, nigdy wcześniej nie farbowała włosów. Pół godziny później na jej ramiona opadały blond włosy. Mika znów spojrzała na swoje odbicie. Jasny kolor włosów nadawał jej twarzy łagodniejszy wyraz, niemal przyjazny. Podkreśliła oczy czarną kredką, a po ustach przejechała krwiście czerwoną szminką. Z cichym westchnieniem opuściła łazienkę. Na łóżku czekała już na nią fioletowa sukienka. Sprawnym ruchem zrzuciła z siebie ręcznik i założyła doskonale dopasowaną sukienkę, która uwydatniała wszystkie atuty jej figury. Po raz ostatni przejrzała się w lustrze. Końcowy efekt był całkiem niezły. Chwyciła torebkę i wyszła z pokoju hotelowego.
Szła szybko przez zatłoczone ulice. Zatrzymała się przed małą kawiarnią. Niespokojnym spojrzeniem spoglądała na twarze mijających ją przechodniów. Przez chwilę przestraszyła się, że nie przyjdzie... nie, to nie możliwe. Znała na pamięć jego rozkład dnia, doskonale wiedziała, że każdego poranka zatrzymywał się w tej kawiarni i kupował cappucino na sojowym mleku. Kiedy jej zdenerwowanie dosięgło zenitu, zobaczyła jego przygarbioną sylwetkę. Włócząc nogami szedł w jej stronę zapatrzony w trzymaną przed sobą gazetę. Mika wyprostowała się, oparła dłoń na talii i wypchnęła lekko biodro. Wykrzywiła usta w najbardziej przyjacielskim uśmiechu na jaki mogła się zdobyć.
- Przepraszam- zaczepiła go kiedy ją mijał. Mężczyzna oderwał spojrzenie od gazety, równie szybko na jego policzki rozlał się jaskrawy rumieniec. Mika uśmiechnęła się do siebie. Jego ulubiony kolor- fiolet, ideał kobiety- blondynka. Wiedziała o nim wszystko.

- Tak- zapytał rozglądając się niepewny czy to na pewno do niego zwraca się piękna nieznajoma.
- Jestem nowa w tym sektorze, czy mógłby mi pan powiedzieć gdzie tu jest apteka?- zapytała trzepocząc rzęsami.
- Więc trzeba skręcić w lewo...- zaczął Tomson jąkając się i wymachując ręką- Następnie skręcić w prawą przecznicę, przejść na drugą stronę i ... e... potem naprzeciwko kina, będzie apteka.- skończył i spojrzał na nią zawstydzony.
- Och to strasznie skomplikowane!- zasmuciła się i spuściła skromnie wzrok- Nie wiem czy sama dojdę...- kątem oka obserwowała reakcje Jordana. Ten jednak zmieszał się jeszcze bardziej i uciekając spłoszonym spojrzeniem pokiwał głową. Mika przeklęła w myślach. Co za idiota!
- Byłoby miło, gdyby mnie pan zaprowadził, ale pewnie śpieszy się pan do żony, albo dziewczyny- powiedziała wzdychając ze smutkiem. Jordan spojrzał na nią przerażony.
- Nie, nie mam żony ani...- zaczerwienił się jeszcze bardziej- Chętnie... chętnie panią zaprowadzę.
Mika uśmiechnęła się rozradowana.
- Naprawdę! Będę wdzięczna!- powiedziała klaskając w dłonie. Ruszyli razem w stronę apteki. Mika zbliżyła się do niego zmniejszając dzielący ich dystans. Kiedy Jordan poczuł, że niechcący otarła swoje ramię o jego, odskoczył speszony.
- Jak panu na imię?- zapytała słodko.
- Jordan Tomson- powiedział cicho- A pani...pani jak się nazywa?- zapytał unosząc wzrok.
Mika uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Mam na imię Alice.
Jordan po raz pierwszy zdobył się na uśmiech.
***
Kawir powoli prowadził samochód.
- Jak mogłaś mieć wypadek?- zapytał z wyrzutem.
- Już ci mówiłam, że miałam bliskie spotkanie z latarnią- powiedziała Nancy ze złością.
- Jechałaś za szybko?
- Nie!- krzyknęła oburzona.
- Piłaś?- zapytał poważnie. Nancy obdarzyła go rozwścieczonym spojrzeniem.
- Nie!
- Więc, w jaki sposób spowodowałaś wypadek, skoro nie złamałaś zasad ruchu drogowego?
Nancy ze świstem wciągnęła powietrze do płuc.
- Już ci mówiłam, jakiś samochód zajechał mi drogę.
- Jako funkcjonariuszka policji, miałaś obowiązek spisać jego numery rejestracyjne- powiedział Kawir. Nancy prychnęła.
- Och wybacz, ale kiedy walnęłam głową o kierownice, zapomniałam, że muszę komuś wlepić mandat!
- Ale...
- Zamknij się już- powiedziała ostro ucinając rozmowę. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Zatrzymali się przed małą kawiarnią. Dzwonek zawieszony nad drzwiami radośnie oznajmił o ich przybyciu. Nancy rozejrzała się po pogrążonej w półmroku kawiarni. Przy rozstawionych na środku niewielkiej sali stolikach siedziało niewielu klientów. Para chichoczących nastolatków, trzymających się za ręce, pogrążony w lekturze gazety biznesmen siedzący w kącie wraz ze swoją asystentką i siwowłosy starszy mężczyzna rozmawiający z białowłosą kobietą.
- Cześć Dan- powiedziała Nancy siadając naprzeciwko niego. Dan wyszczerzył żółte zęby w przyjacielskim uśmiechu.
- Siemasz ślicznotko, cieszę się, że cię widzę. Czemu chciałaś się spotkać?- zapytał. Nancy spojrzała na Kawira i asystentkę Dana.
- Idźcie stąd- powiedziała do nich groźnie.
- Nancy, dobrze wiesz, że...- zaczął Kawir.
- To nie będzie służbowa rozmowa. Muszę porozmawiać z Danem o ... czymś prywatnym.
Kawir mrugnął zaskoczony, ale posłusznie oddalił się w głąb kawiarni. Asystentka Dana leniwie podniosła się z krzesła i poszła śladami Kawira.
- Coś nie tak maleńka? Wiesz, że wujkowi Danemu możesz powiedzieć wszystko- powiedział Dan kładąc swoją dłoń, na jej dłoni.

Nancy upewniła się, że Kawir i białowłosa odeszli dostatecznie daleko i nachyliła się nad stołem.
- Czym jest projekt Nova?- zapytała patrząc prosto w oczy Dana. Dan otworzył szeroko usta ze zdziwienia.
- Skąd o tym wiesz?- zapytał jąkając się lekko.
- To nie jest ważne- powiedziała kręcąc głową.
- Skąd pomysł, że ja coś o tym wiem?- zapytał przybierając minę niewiniątka. Nancy spojrzała na niego znacząco.
- Daj spokój Dan, oboje dobrze wiemy, że ty wiesz wszystko.
Dan uniósł dumnie podbródek i uśmiechną się. Przez krótką chwilę jego pomarszczona, stara twarz zmieniła się w oblicze małego rozbrykanego chłopca. Ale to było jedynie ulotne wrażenie, już po chwili Dan spoważniał.
- Pakujesz się maleńka w duże kłopoty.
Odchylił się na krześle i wbił wzrok w ścianę kawiarni. Zmarszczył czoło i zastanowił się głęboko. Nancy ze zniecierpliwieniem czekała na jego reakcje, znała Dana już na tyle dobrze by wiedzieć, że staruszek potrzebuje czasami chwili, by nad czymś pomyśleć.
- Co wiesz?- zapytał. Nancy jeszcze nigdy nie słyszała żeby mówił takim poważnym tonem. Wciągnęła powietrze i wytarła mokre od potu dłonie o spodnie.
- Wiem, że prowadzą badania nad bronią i o tym...- zawahała się przez chwilę - że kapłani chcą rozpocząć wojnę.
Dan odwrócił się, upewniając że Kawir i jego asystentka stoją dostatecznie daleko.
- Niedługo wybuchnie święta wojna- powiedział ściszonym głosem. Nancy poczuła jak zimne dreszcze przebiegają po jej plecach.
- Jak to? Przecież zatwierdzono wieczysty pokój. Wojna mogłaby doprowadzić do zagłady ludzkości- powiedziała wzburzona.
- Nancy, nie bądź naiwna. Kapłani wszystkich siedmiu miast od lat snują w ukryciu plany jak zdobyć hegemonię we współczesnym świecie. Zawierają sojusze, budują bronie, szkolą nowych alchemików i wojsko, tworzą armię Nocnych Łowców.
- Nocni Łowcy...parszywe bestie- zamyśliła się.
- Tak, dranie jakich mało. W rzeczywistości stosunki między miastami są bardzo napięte. Wszyscy czekają tylko na pretekst by rozpocząć wojnę i coś mi mówi, że to nasz piękny Orion rozpocznie pierwszy atak na...
-... Cefeusza- dokończyła za niego. Dan pokiwał głową.
- Dokładnie. Stosunki między tymi miastami nigdy nie były dobre, a jakby tego było mało kapłanka Cefeusza zablokowała w ostatnich dniach handel z Orionem. Prędzej, czy później musi się polać krew.
Nancy przejechała palcami po obolałej skroni.
- Co za idioci – mruknęła- Niczego się nie nauczyli po Wielkiej Wojnie. Tym razem to będzie nasz koniec...
- Nie koniecznie- powiedział Dan uśmiechała się tajemniczo. Nancy podniosła na niego przekrwione oczy.
- O czym mówisz?
- I tu dochodzimy do projektu Nova. Masz rację, tu chodzi o broń. Nie znam dokładnie jej wyglądu, ani możliwości, nie wiem też nawet jak ona działa, ale wiem jedno, jeśli Orion zaatakuje nią inne miasta to żaden kapłan, ani żadna tarcza, nie uchronią ich przed całkowitym obróceniem w proch. Nawet Cefeusz upadnie. Ta broń ograniczy straty w ludziach i nie zanieczyści bardziej środowiska. Nastanie nowa era, nowy porządek świata, w którym władzę obejmie trójka kapłanów z naszego miasta.

- Więc... czemu jej jeszcze nie użyli?
- Tego niestety nie wiem- odpowiedział Dan wzdychając ciężko- Z tego, co wiem, jest ukończona od przeszło sześciu lat. Może robią jakieś poprawki czy coś- rozłożył bezradnie ręce.
Nancy oparła głowę o dłonie. Więc jednak Roni mówił prawdę. Święta wojna. Te dwa słowa wciąż kołatały się we wnętrzu jej czaszki, doprowadzając zmęczony umysł do szaleństwa. Święta wojna. Sześć miast, zostanie zniszczonych. Wszyscy ich mieszkańcy... zginął. Dla Nancy to nie miało sensu. Po Wielkiej wojnie sprzed dwustu lat, przy życiu zostało niewielu ludzi. Roztopił się dawne lodowce i zalały stare kontynenty, pozostawiając jedynie skrawek suchego lądu na którym ocaleni zdołali założyć siedem miast. To cud, że gatunek ludzki jeszcze nie wymarł. A oni... chcą następnej wojny, w czasach kiedy jesteśmy na krawędzi wyginięcia, a życie poza murami miasta jest niemożliwe. A o co będą walczyć? O władzę nad martwą planetą, na której szaleją burze piaskowe?
- Przebudzenie...- nagła myśl zaświeciła w jej umyśle. Roni mówił coś o przebudzeniu. Dan spojrzał na nią zdziwiony- Mój informator mówił coś o przebudzeniu....
Dan prychnął pogardliwie.
- Ta broń jest przecież z metalu, śrubek, procesorów i kto wie czego jeszcze... nie jest żywą rzeczą, nie może się przebudzić...
Oczy Nancy zaświeciły się. Pod wpływem słów Danego wpadł do jej głowy szalony pomysł.
- Gdzie mają siedzibę?- zapytała ożywiona.
- Nie, nie ,nie – Dan pokręcił głową- Nie możesz tam iść Nancy, wiesz co się stanie jak świątynia się dowie, że grzebiesz w tej sprawie? Odpowiem ci, nie chcesz wiedzieć.
- Dan ja muszę- powiedziała cicho- To pierwsza poważna sprawa od... tamtego zdarzenia. Nie chce tego spieprzyć jak ostatnio. Muszę udowodnić innym i sobie, że wciąż mogę być policjantką- zamilkła.
Dan przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią smutnym, niemalże ojcowskim spojrzeniem.
- To może się źle skończyć- powiedział cicho.
- Wiem.
- Dobrze maleńka- westchnął ciężko- Projekt Nova jest prowadzony w szóstym laboratorium świątyni, w bloku M6. Oficjalnie prowadzą badania nad nowym źródłem energii.
- Jak się tam dostać?
- Nawet o tym nie myśl by dostać się do centrum laboratorium. Twoją jedyną nadzieją na dowiedzenie się czegokolwiek są...- urwał na chwilę i ściszył głos- naukowcy. Musisz ich odpowiednio podejść i wyciągnąć z nich informacje- uśmiechną się znacząco.
- Poradzę sobie.
Dan westchnął ciężko i posmutniał.
- Wiem, że sobie poradzisz i właśnie tego się boje. Posłuchaj mnie- nachylił się nad stołem- Musisz być bardzo ostrożna. Stąpasz po kruchym lodzie, który w każdej chwili może się pod tobą załamać i cię zabić. Obiecaj mi, że jak zrobi się gorąco wycofasz się.
- Postaram się przeżyć- powiedziała spokojnie. Tylko to mogła mu obiecać.

Spotkanie z Danem nie przyniosło oczekiwanych odpowiedzi. Wprost przeciwnie. Cała ta sprawa zaczęła się coraz bardziej komplikować. Tajemnicza broń, tajne badania, święta wojna... Wszystko to wywoływało w głowie Nancy niesamowity mętlik, w którym nie można było znaleźć choćby najbledszy cień logiki. Czuła, że coraz bardziej oddala się od celu, jakim było schwytanie mordercy Harrisona. Popijając samotnie martini w swoim ulubionym barze, po raz pierwszy pomyślała o tym, że być może podjęła się niewykonalnego zadania. Nie mogła przecież rzucić wyzwanie wszechwładnym kapłanom. Równie dobrze mogłaby od razu przyłożyć sobie pistolet do skroni i nacisnąć spust. Może to nie był taki zły pomysł? Niestety z doświadczenia wiedziała, że nie ma talentu do samobójstw, nigdy jej się nie udawało.
Zamknięta we własnym świecie czarnych myśli, nawet nie zauważyła, jak obok niej siada czarnowłosy mężczyzna. Zamówił piwo, ukradkiem przyglądając się Nancy.
- Jesteś policjantką?- zapytał pochylając się w jej stronę. Nancy podniosła wzrok, dopiero teraz dostrzegła jego obecność. Był młody, miał przydługie czarne włosy (obecnie bardzo nie modna fryzura, jednak doskonale do niego pasowała), silnie zaznaczoną linię szczęki i bladą cerę.
- Tak- powiedziała nieufnie- Znamy się?
Nieznajomy nie spuszczając z niej wzroku uniósł do ust kufel piwa i upił kilka łyków.
- Nie- powiedział wzruszając ramionami.
- W takim razie skąd wiesz, że jestem z policji?- zapytała, nie starając się ukryć zaciekawienia.

- Pistolet- powiedział wskazując podbródkiem na jej pas. Nancy pokręciła głową i prychając pogardliwie odwróciła się od natręta.
- Czy udało ci się...- zaczął.
- Posłuchaj mnie uważnie!- przerwała mu Nancy podnosząc głos- Przyszłam tu sama, żeby spokojnie się napić i odprężyć. Nie mam najmniejszej ochoty na zawieranie nowych znajomości, ani na pogaduszki z nudnawym napaleńcem. Więc bądź tak miły i spieprzaj stąd, lub znajdź sobie inną osobę, która będzie miała ochotę cię słuchać. Mnie zostaw w spokoju. Dotarło?- zapytała groźnie. Po trzech szklankach martini, alkohol już na tyle uderzył do jej głowy, że była w stanie strzelić temu frajerowi prosto między oczy. Na swoje szczęście nieznajomy zrozumiał w pełnie słowa Nancy i nieprzestając się tajemniczo uśmiechać pokiwał głową. Zapłacił za niedopite piwo i podniósł się, kierując się do wyjścia.
- Hej policjantko!- zawołał przez ramię- Jak spotkasz Anę, powiedz jej, że on wiedział jak przebudzić Lucy.
Nancy spojrzała na niego z politowaniem.
- Nie znam żadnej Any – burknęła i wróciła do chwilowo zapomnianej szklanki pełnej martini- Idiota- mruknęła, po czym odbiegła myślami od irytującego natręta. Po chwili komórka Nancy zadzwoniła w jej kieszeni.
- Tak?
- Cześć ślicznotko! Tu Dan- odezwał się po drugiej stronie znajomy głos- Dowiedziałem się kto kieruje obecnie projektem Nova, to Ana Norton, młoda pani doktor, skończyła uczelnie...- słowa Dana przestały do niej docierać. Nancy powiodła szeroko otwartymi oczami w stronę drzwi, za którymi kilkanaście minut temu zniknął irytujący natręt.
„ Jak spotkasz Anę, powiedz jej, że on wiedział jak przebudzić Lucy”.
Czy mówił wtedy o Anie Norton? Ale skąd mógł wiedzieć? Znali się? I kim do cholery była ta cała Lucy?
- Nancy jesteś tam?- zapytał Dan zaniepokojony dłużącą się ciszą.
***
Ana szybkim krokiem przeszła przez biały korytarz. Stanęła przed białymi drzwiami, które były prawie niewidoczne na tle równie białej ściany. Wzięła głęboki oddech i nacisnęła guzik od interkomu, podniosła głowę i uśmiechnęła się delikatnie do zawieszonej pod sufitem kamery. Czuła rosnące zdenerwowanie. Uspokój się, to może być tylko fałszywy alarm. W przeciągu kilku tygodni było wiele fałszywych alarmów, ale tym razem czuła, że się udało. Można to nazwać kobiecą intuicją.
Białe drzwi z cichym zgrzytem mechanicznych kółek rozsunęły się przed nią. Weszła do ciemnego laboratorium.
- Loara!- zawołała podekscytowana. Z ciemności laboratorium wynurzyła się białowłosa kobieta.
- Dzień dobry pani doktor- powiedziała uśmiechając się.
- Jak wyniki?- zapytała podchodząc do oszklonej naprzeciwko ściany.
- Zanotowaliśmy ruch gałek ocznych i palców- powiedziała Loara. Ana uśmiechnęła się szeroko, więc jednak nie był to fałszywy alarm. Nareszcie, po tygodniach prób i błędów, udało się. Przebudzenie się rozpoczęło. Podeszła do włącznika zawieszonego na ścianie i włączyła go. Za szybą zamigotało jaskrawo żółte światło i oświetliło małe, białe pomieszczenie. Ana spojrzała na stojące pośrodku sali ogromne metalowe koło. W jego wnętrzu unosiła się młoda, naga dziewczyna w pozycji płodowej. Sprawiała wrażenie uśpionej. Ana przebiegła matczynym spojrzeniem po twarzy bladej dziewczyny.

- Nareszcie – mruknęła cicho- Musimy rozpocząć gruntowne badania, Loara podaj jej adrenalinę i...
- Pani Norton telefon do pani – przerwała jej Loara.
- Połącz- powiedziała Ana nie odwracając spojrzenia od śpiącej dziewczyny. Loara przymknęła powieki i uniosła głowę. Otworzyła szeroko usta.
- Pani Norton, policja do pani- z nieruchomych ust Loary wydobywał się głos, który nie należał do niej, tylko do recepcjonisty- Chcą z panią rozmawiać.
Ana spojrzała zdenerwowana na Loarę.
- Czego chcą?- zapytała.
- Nie udzielono mi takiej informacji.
Ana spojrzała na uśpioną kobietę. Podeszła do dzielącej je szyby i musnęła ją lekko palcami. Tak trudno było jej uwierzyć, że losy całego świata są zależne od tej spokojnie śpiącej istoty.
W gabinecie Any, zgodnie z zapowiedzią czekała na nią policjantka. Była to młoda kobieta o długich czarnych włosach, wraz z nią był jej asystent.
- W czym mogę pomóc?- zapytała siadając za biurkiem. Policjantka spojrzała na nią ze znudzeniem.
- Nazywam się Nancy Morison, przyszłam zadać pani kilka pytań- powiedziała uprzejmie.
-Tylko ja teraz nie mam czasu, muszę wracać do pracy- odparła Ana kładąc splecione dłonie na blacie biurka.
- Rozumiem... nowe źródło energii tak?- zapytała. Ana z zaciśniętymi ustami pokiwała głową- Nie rozumiem tego- Nancy wzruszyła ramionami- Myślałam, że mamy dużo źródeł energii, po co tworzyć nowe?
Ana poruszyła się nerwowo na krześle i z trudem zdobyła się na przyjazny uśmiech.
- Jak widać nigdy za wiele. O co chciała pani zapytać?
Nancy westchnęła niezadowolona ze zmiany tematu.
- Czy znała pani doktora Tomsona?- zapytała.
- Nie, pracował tu przede mną- powiedziała Ana rozluźniając się, co nie uszło uwadze Nancy.
- Nad tym samym co pani?
- Eee... tak- zawahała się Ana.
- Zapewne słyszała pani, że doktor Tomson nie żyje?
Ana spojrzała na nią zaskoczona.
- Nie żyje?- zapytała w nadziei, że się przesłyszała.
- Tak. Zmarł kilka dni temu.
- Ale jaki to ma związek ze mną? Mówiłam, że go nie znałam?
- Był z nim pewien chłopiec- Nancy puściła mimo uszu jej pytanie- Mówił, że doktor Tomson był bardzo oddany swojej pracy. Pracował nad tymi „nowymi źródłami energii”- powiedziała z drwiną w głosie- nawet po tym jak go zwolniono. Zostawił pełno notatek. Ale szczerze mówiąc... – Nancy pochyliła głowę i ściszyła głos- Myślę, że doktorek oszalał. Sprzedawał chłopcu jakieś bajeczki o wielkich możliwościach, że znalazł odpowiedzi i wie jak coś uruchomić, przebudzić jakąś Lucy... steki bzdur. Wie pani dlaczego go zwolniono?
Nancy umilkła i z bijącym sercem czekała na reakcje Any. Jeśli jej założenia były słuszne, słowa, które wypowiedziała powinny wywrzeć wrażenie na pani doktor. W tej sprawie poruszała się po omacku, jednocześnie nie mogła popełnić żadnego błędu, a wszystko co miała to niepewne informacje od dziesięcioletniego chłopca i nieznajomego mężczyzny z baru. Nie zbyt udany przepis na rozwikłaną sprawę. Na szczęście zobaczyła wyraz zaskoczenia wymalowany na twarzy Any. To upewniło Nancy w przekonaniu, że zmierza w dobrym kierunku.
-Eee... nie, nie wiem czemu został zwolniony. Mówi pani, że zostawił notatki?- zapytała siląc się na swobodny ton.
- Och tak! Całe mnóstwo, nic nie warte bzdury- Nancy machnęła ręką.
- I opowiadał o tym, temu chłopcu?- zapytała przejęta. Nancy kiwnęła głową i ze znudzeniem oglądała swoje paznokcie.
- Tak, tak.
Ana wbiła wzrok w kant biurka. Jej umysł pracował na największych obrotach, planując w jaki sposób mogłaby zdobyć notatki Tomsona, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Jeżeli Jordan naprawdę coś odkrył, jeżeli jakimś cudem udało mu się dostrzec coś co umknęło jej tu, w laboratorium, mógłby się dokonać przełom w jej pracy. Mogłaby poprosić kapłanów... Nie, nie było takiej możliwości. Doszli by do wniosku, że nie potrafi sobie sama poradzić. Ana zmarszczyła brwi. Na szczęście miała do czynienia z mało rozgarniętą policjantką, może uda się coś z niej wyciągnąć? Uniosła wzrok i otworzyła usta by coś powiedzieć, jednak na widok zimnego przeszywającego spojrzenia Nancy, nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Jej twarz zmieniła się. Zniknął, gdzieś ten głupkowaty uśmieszek i znudzona mina. Teraz miała przed sobą poważną krwiożerczą bestię, która wykrzywiała usta w triumfalny uśmiech.
- Dlaczego pani tak się interesuje tymi notatkami?- zapytała poważnie.
-To normalne, że interesuje się pracą kolegi po fachu- powiedziała pośpiesznie- może naprawdę udało mu się coś odkryć?
Uśmiech Nancy wydłużył się.
- Odkryć jak coś uruchomić, przebudzić?- zapytała głosem podobnym do syku węża. Ana rozejrzała się po ścianach gabinetu, próbując dobrać odpowiednie słowa.
- Tak dokładnie, jak uruchomić reaktor... będący źródłem energii- powiedziała spokojnie.

Nancy przez dłuższą chwilę uważnie przyglądała się jej twarzy. Patrzyła spokojnie na jej drżące wargi, jak nerwowo mruga i wyciera o siebie spocone dłonie. Kłamała. Miała to wypisane na twarzy.
- Naprawdę? To dziwne, bo myślałam, że nie można przebudzić czegoś co jest zrobione ze śrubek i procesorów.
- Nie chcemy nic „przebudzać”, tylko uruchomić- powiedziała Ana podnosząc głos.
- Tak? A kim jest Lucy? I dlaczego pani zajmuje się reaktorem skoro z wykształcenia jest pani biologiem?
- Nie mam pojęcia o czym pani mówi, a teraz proszę mi wybaczyć, ale mam dużo pracy- podniosła się z krzesła, Nancy zrobiła to samo.
- Doktor Tomson i Harrison nie żyją i wszystko wskazuje na to, że miało to związek z projektem nad którym pani teraz pracuje.
- Jak sama pani powiedziała doktor Tomson, był szalony- powiedziała Ana i skierowała się stronę w drzwi, Nancy zablokowała jej drogę.
- Niech mnie pani nie oszukuje, tylko...
- Nancy dość!
Nancy i Ana odwróciły się w stronę Kawira.
- Posuwasz się za daleko, nie masz żadnych powodów by nękać tą panią, ani żadnych dowodów, że zabójstwo Tomsona było powiązane z samobójstwem Harrisona!
Nancy z niedowierzaniem wsłuchiwała się w jego stanowczy głos.
- Nie będziesz mi mówił...- powiedziała mrużąc groźnie oczy.
- Owszem będę, łamiesz przepisy i regulamin, pijesz w godzinach pracy. Przykro mi Nancy, ale muszę o tym zawiadomić komisarza.
- Ty s****y...
Nagły huk ogłuszył Nancy. Budynek zadrżał w posadach na tyle mocno, że Nancy i Ana straciły równowagę i runęły na podłogę. Z sufitu odpadł tynk i rozbił się na podłodze unosząc opar białego kurzu. Komputer z głośnym trzaskiem spadł z biurka i rozbił się na podłodze. Kawir stał nieruchomo, przyglądając się jak bóg zniszczenia zamienia gabinet Any w ruinę. Kątem oka dostrzegł niebezpiecznie chwiejącą się za nim szafę. Próbował odskoczyć, jednak nie zdążył. Potężne metalowe pudło runęło na niego, przegniatając jego ciało. Po chwili wszystko ucichło i rozległ się donośny alarm. Ana kaszląc uniosła się z podłogi i rozejrzała po zdemolowanym gabinecie. Nic nie stało na tym samym miejscu co jeszcze kilka sekund temu. Co to było? Trzęsienie ziemi? A może...
- Lucy- szepnęła i wybiegła z pokoju.
- Czekaj!- krzyknęła Nancy, poderwała się z podłogi i wybiegła za Aną.
- Nancy nie idź tam!- wrzasną Kawir, starając się wypełznąć spod przygniatającej go szafy- Nancy wracaj! Nie idź za nią! Ty nie możesz!
Nancy jednak już go nie słyszała. Ciężko dzysząc biegła za rozmytą w tumanach kurzu sylwetką Any. Ogromne bryły gruzu, które kiedyś były częścią sufitu porozżucane były na całej długości korytarza. Biały pył unoszący się w powietrzu szczypał w oczy i dostawał się do płuc wywołując ostry kaszel. Oczy Any nabiegły krwią, jednak wcale nie czuła palącego bólu, musiała jak najszybciej dostać się do środka. Dobiegła do białych drzwi i mocno przicisnęła guzik od interkomu.
- Otwórz!- krzynęła do kamery. Drzwi ani drgnęły. Na dzwięk rozdzierających krzyków i strzałów po drugiej stronie, Ana instynktownie cofnęła się. Przez chwilę oniemiała wsłuchiwała się w owe przerażające dźwięki. Oni tam strzelali? Ale kto?
- Otwórzcie!- wrzasnęła- Otwórzcie do cholery!- w bezsensownym gęscie rozpaczy zaczeła okładać drzwi pięsciami. Wśród rozbrzmiewającej salwy wystrzałów, krzyki bladły, by po chwili całkowicie umilknąć. Ana z jeszcze większą szaleńczą desperacją, dobijała się do środka, naiwnie wierząc, że zdoła gołymi rękami rozbić stalowe drzwi. Nagle poczuła na swoim ramieniu ciepło czyjejś dłoni. Gwałtownie odwróciła głowę by zobaczyć przed sobą zakurzoną twarz Nancy.
- Odsuń się- powiedziała stanowczo z trudem łapiąc powietrze. Ana posłusznie posłuchała, dopiero wówczas zauważyła, że Nancy w zaciśniętej dłoni trzyma pistolet wycelowany w interkom. Pistolet wystrzelił metalową kulę, która roztrzaskała plastikową obudowę interkomu. Nancy schowała broń za pas i ostrożnie zdjęła resztki obudowy. Z drżącymi dłońmi zaczeła łączyć porozrywane, iskrzące się kabelki.
- Szybciej- szepnęła Ana przystępując z nogi na nogę, gotowa w każdej chwili do biegu. W końcu wysiłki Nancy przyniosły owoce i drzwi zaczeły się powoli rozsuwać. Ana z niemałym trudem przecisnęła się przez wąską szczelinę.
- Czekaj!- krzyknęła Nancy, ale Ana zniknęła już w ciemnościach zakurzonego pomieszczenia. Nancy pobiegła za nią. W środku uderzył ją w twarz silny podmuch. Dopiero po chwili doszło do niej, że owy podmuch wytwożyły śmigła helikoptera zawieszonego nad ogromną dziurą w suficie. Wśród rozsypanego na ziemi gruzu i resztek komputerów, leżały zakrwawione ciała w białych strojach laboratoryjnych. Na spuszczonych z helikotra kilku metalowych drabinkach wdrapywali się w górę mężczyźni, z zarzuconymi na plecy karabinami i z twarzami ukrytymi pod kominiarkami. Na ich widok Nancy skryła się za przewróconym biurkiem. Po kilku głębszych oddechach wychyliła głowę i rozejrzała po ruinach laboratorium. Wtedy ją dostrzegła. Stała pośrodku gruzu z zadartą głową tępo wpatrując się w znikających we wnętrzu helikoptera żołnierzach.
Nagle dostrzegła potężnego mężczyznę w żelaznej masce. W ramionach niósł drobne nagie ciało młodej dziewczyny, która wydawała się być uśpiona.

- Zostawcie ją!- krzyknęła Ana. Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał. Nancy poderwała się z podłogi i pobiegła w stronę Any. Rzuciła się na nią całym ciężarem ciała i obie runęły na ziemię. Nancy przycisnęła wyrywającą się Anę do podłogi, gdy tuż nad ich głowami przeleciały kule wystrzelone z pistoletu.
- Puść mnie!- wrzasnęła Ana starając się wyrwać z uścisku Nancy.
- Zabiją cię!
- Ty nic nie rozumiesz! Oni nie mogą jej zabrać!
- Nie pomożesz jej jeśli dasz się zabić- słuszność słów Nancy w końcu dotarły do Any. Przestała się wyrywać i obie w milczeniu obserwowały jak helikopter wciąga drabinkę na której zawieszony był mężczyzna w masce trzymający kurczowo uśpioną dziewczynę. Po chwili helikopter odleciał.
Ana oparła się o stertę gruzu i westchnęła ciężko. W jej oczach zaszkliły się łzy.

- Co tu się właśnie stało?- zapytała Nancy rozglądając się po zdemolowanym laboratorium.
- To był Cefeusz. Porwali Lucy- powiedziała Ana słabym głosem.
- Kim jest Lucy?- Nancy zbliżyła się do Any- Czy to jest ta wasza broń?
- Nancy!
Nancy gwałtownie odwróciła się. Do laboratorium wbiegł Kawir.
- Kim jest Lucy?- wyszeptała Nancy. Ana spojrzała ze zdenerwowaniem na nadbiegającego Kawira.
- Nie mam pojęcia o czym pani mówi- powiedziała spokojnie w chwili, gdy Kawir znalazł się obok nich.
***
- Nastazja czy mogłabyś mi zrobić herbaty?- zapytał Dan swoją białowłosą asystentkę.
- Oczywiście- odpowiedziała mu uprzejmie i zniknęła w kuchni. Dan opadł na kanapę i włączył telewizor. Przeskakując po kanałach szukał serwisu informacyjnego. W końcu go znalazł. Na szklanym ekranie pojawiła się białowłosa kobieta.
- Minęło pięć godzin od czasu, kiedy Orion wypowiedział wojnę Cefeuszowi. Miasta Oktan oraz Kasjopeja, opowiedziały się po naszej stronie, zaś Erydan po stronie Cefeusza. Miasto Andromed na razie wstrzymuje się, jednak według naszych przewidywań, w ciągu najbliższych godzin Andromed opowie się za Cefeuszem. Kapłani Orionu zapewniają, że wojna nie potrwa długo i że odniesiemy w niej zwycięstwo. Póki co nie podjęto jeszcze żadnych działań zbrojnych.
Dan z westchnieniem wyłączył telewizor. A więc zaczęło się. Święta wojna, która doprowadzi do zagłady ludzkości wybuchła. Tylko dlaczego akurat teraz? Czyżby ukończyli pracę nad tajną bronią? Dan mruknął z rozdrażnieniem. Nie lubił być niedoinformowany. Wśród znajomych miał reputację człowieka, który zawsze wszystko wie. Musi przecież utrzymać swoją pozycję. Tylko kto mógłby wiedzieć czy projekt Nova z sukcesem zakończył swoją działalność?
- Nastazja! Zostaw tą herbatę i połącz mnie z Nancy Morrison!- zawołał przekręcając głowę w stronę kuchni. Po chwili w salonie pojawiła się Nastazja.
- No już, połącz mnie z Nancy- powiedział zdenerwowany. Nastazja nie wykonała polecenia. Stała przed Danem i wbiła w niego tępe, bezduszne spojrzenie.
- Hej maleńka! Prosiłem cię żebyś...- urwał widząc przedmiot, jaki trzymała w dłoni Nastazja. Dan poderwał się z kanapy. W jego oczach pojawiło się odbicie panicznego strachu.
- Nastazja co ty wyprawiasz?



Zimne krople rozbijały się o jej twarz. Lodowate strumienie wody spływały po jej skórze i przyniósł jej ciału delikatne orzeźwienie. Od wydarzenia w laboratorium minęło osiem długich i męczących godzin, w czasie których musiała zdać drobiazgowy raport i została wysłana na dwu miesięczny przymusowy urlop. Kapłani dokładnie zadbali o to, by wiadomość o włamaniu wojska Cefeusza do laboratorium, nie przedostała się do opinii publicznej. Ale wojny nie dało się uniknąć. Orion oficjalnie wystąpił przeciwko Cefeuszowi. Nancy zakręciła kurek i przez chwilę stała ociekając wodą w kabinie prysznicowej. Co ona miała teraz zrobić? Straciła odznakę, Kawir bacznie ją obserwował, gotowy w każdej chwili popędzić ze skargą do komendanta. Jednak nie mogła tak po prostu wycofać się. Musi skontaktować się z Aną. Z tym pozytywnym nastawieniem wyszła spod prysznica i owinęła się ciasno ręcznikiem. Przeczesała palcami splątane czarne włosy i podeszła do lustra. Wycierając dłonią jego zaparowaną taflę powoli odkryła odbicie swojej zmęczonej twarzy. Nagle spostrzegła, że w lustrze odbija się ktoś jeszcze. Gwałtownie odwróciła się. W drzwiach łazienki stał wysoki, białowłosy mężczyzna.
- Przestraszyłeś mnie- powiedziała wypuszczając ze świstem powietrze. Kawir nic nie odpowiedział. Stał i przyglądał się jej badawczo.
- Co ty tutaj robisz? Chyba mogę mieć chwilę dla siebie? Nic mnie nie obchodzi, że...- umilkła na widok czarnej lufy pistoletu wycelowanej dokładnie między jej oczy. Szok jakiego doznała na chwilę odebrał jej mowę. Kawir mierzył do niej z naładowanej broni.

- Kawir co ty wyprawiasz?- zapytała nie starając się nawet ukryć drżenia głosu. Kawir milczał. Utkwił w Nancy zimne, bezduszne spojrzenie swych morskich oczu. Nancy instynktownie cofnęła się. Kiedy uderzyła plecami o umywalkę, zrozumiała, że nie ma dokąd uciec. W desperackim geście rozejrzała się w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. W łazience nie było jednak niczego, co mogło by jej uratować życie. Zdała sobie sprawę, że w żaden sposób nie zdoła uchronić się przed wymierzoną w nią bronią.
- Kawir odłóż to- wyszeptała. Dłoń Kawira nawet nie drgnęła.
- Przykro mi Nancy, ale muszę cię zabić- powiedział chłodno. Nancy poczuła jak jej nogi stają się zbyt słabe by utrzymać ciężar ciała. By zachować równowagę oparła się o umywalkę. Więc to już jest koniec? Tak ma wyglądać jej śmierć? Zastrzelona przez własnego asystenta w łazience?
Wiedziała, że już nic nie zdoła zrobić. Jej przeznaczenie miało się właśnie dopełnić. Tu i teraz. Wiele razy pragnęła śmierci, pragnęła pogrążyć się w niebycie i zapomnieć o tej cholernej grze zwanej życiem. Odejść. Jednak kiedy ta chwila nadeszła, kiedy miała przed oczami wycelowany pistolet, zdała sobie sprawę, że nie chce jeszcze odchodzić z tego świata. Nie teraz. Ale skoro los w ofierze zażądał jej głowy, nie mogła mu się przeciwstawić. Zacisnęła powieki i pochyliła głowę. Ludzie mówią, że tuż przed śmiercią, przed oczami człowieka przebiega całe życie. Mówią prawdę. W jednej chwili w umyśle Nancy rozbłysły dawno zapomniane wspomnienia. Uśmiech na bladej twarzy jej matki, pierwszy pocałunek, dzień w którym dostała policyjną odznakę i ... ona. Mała blond włosa dziewczynka, o twarzy aniołka i jasnoniebieskich oczach. Płakała. Na jej białej koszuli pojawiła się czerwona plama krwi, która powoli powiększała się, kradnąc dziecku ostatnie iskierki życia. Nancy uśmiechnęła się. Teraz do niej dołączy, przytuli ją i przeprosi. Po raz ostatni nabrała powietrza. Była gotowa. Po chwili w łazience rozległ się huk wystrzału.
***
Nancy czekała. Na co? Tego sama dokładnie nie wiedziała. Na oślepiające światło, długi tunel, palące ognie Tartaru, na cokolwiek. Jednak nic nie nadeszło, nic się nie stało. Więc tak wygląda ta druga strona, ta tajemnicza kraina z której nikt jeszcze nigdy nie wrócił? Nie, śmierć jeszcze nie nadeszła. Nabrała powietrza w płuca. Żyła.
Otworzyła oczy. Wciąż była w swojej łazience. Spojrzała w dół. Przebiegła drżącymi dłońmi po swoim ciele. Nie było żadnej dziury po kuli, a ręcznik, który miała na sobie, był biały, tak jak zawsze, bez żadnych śladów krwi. Nic. Wiec jednak żyła. Ale jakim cudem? Podniosła wzrok. W miejscu w którym jeszcze kilka chwil temu był Kawir, stał teraz wysoki młody mężczyzna. Oddychając ciężko, opuścił dłoń w której kurczowo zaciskał pistolet. Nancy poruszyła ustami starając się coś powiedzieć, o coś zapytać, ale z jej gardła wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Rozejrzała się po łazience. Dopiero wtedy go zobaczyła. Kawir leżał nieruchomo na podłodze. Kula wystrzelona z pistoletu wyżłobiła w jego czaszce niewielką dziurę, z której wyciekał biały gęsty płyn. Nancy zszokowana patrzała na sieć poszarpanych kabelków i rozszarpanych procesorów, wystających z czaszki Kawira. Dobrze wiedziała, że Kawir nie był człowiekiem, że skonstruowano go z płytek, metalu i procesorów. Jednak widok tego co się kryło pod jego sztuczną skórą, wywołał w Nancy mieszane uczucia. Zawsze miała świadomość, że Kawir był androidem, ale to w jaki sposób mówił, uśmiechał się, a nawet żartował, sprawiało... że czasem w jej oczach stawał się prawdziwą, żywą istotą zbudowaną z tkanek i krwi. Nancy wpatrywała się w Kawira oniemiała i przez krótką chwilę zapomniała o obecności nieznajomego mężczyzny w swojej łazience.
- Nic ci nie jest?- zapytał z troską.

Nancy podniosła na niego spojrzenie, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że ten człowiek uratował jej życie. Niepewna jego zamiarów oceniła odległość jaka dzieliła ją z pistoletem kurczowo zaciśniętym w dłoni Kawira.
- Kim jesteś?- zapytała stanowczym, drżącym głosem.
- Nazywam się Siwan. Jestem...- przerwał na chwilę- przyjacielem Any Norton. Wyraz zaskoczenia wciąż nie zniknął z twarzy Nancy, nadal nic nie rozumiała.
- Ale...ale co ty tu robisz?
- Nie czas na wyjaśnienia. Ubieraj się, musimy stąd uciekać.
Siwan przesuną się odsłaniając Nancy drogę do drzwi. Ona nawet nie drgnęła.
- Nigdzie się stąd nie ruszę póki nie wyjaśnisz mi co się tu dzieje- powiedziała stanowczo i skrzyżowała ręce na piersi.
- Nie ma na to czasu! Za chwilę zaroi się tu od żołnierzy świątyni. Jak tylko dowiedzą się, że on...- tu wskazał podbródkiem na nieruchomego Kawira- nie wykonał zadania...
- Jakiego zadania?- przerwała mu Nancy. Siwan westchnął ciężko. Otarł twarz dłońmi jakby chciał zdjąć z niej maskę zmęczenia.
- Miał cię zabić. Kapłani wydali na ciebie wyrok- powiedział niechętnie, uciekając od niej spojrzeniem. Nancy wstrzymała oddech. Wyrok kapłanów, oznaczał śmierć, w bardzo rzadkich przypadkach wygnanie z miasta. Ale wydawany był tylko na najcięższych przestępców, morderców i heretyków, a ona ... ona przecież nic nie zrobiła!
- Musimy uciekać- powtórzył prośbę Siwan, przestępując nerwowo z nogi na nogę.
Nancy z grymasem obrzydzenia jednym, dużym krokiem ominęła rozpłaszczone na ziemi ciało Kawira i stanęła przed Siwanem. Spojrzała mu głęboko w oczy.
- Skąd mam wiedzieć, że mogę ci ufać?- zapytała. Siwan przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- W tej sytuacji, chyba nie masz wyboru.
Nancy minęła go bez słowa.

Wiedziała, że Siwan ma rację. Nie miała wyboru, musiała mu zaufać. W sypialni naciągnęła na siebie szary golf i dżinsy. Związała niedbale mokre jeszcze włosy. Klnąc pod nosem penetrowała najgłębsze odmęty szafy w poszukiwaniu walizki. Nie używała jej przez lata. Wrzuciła do niej kilka koszulek, dwie pary spodni i bieliznę. Przez chwilę gorączkowo rozglądała się po pokoju zastanawiając się co jeszcze mogłaby ze sobą wziąć. Jej spojrzenie zatrzymało się na do połowy opróżnionej butelce whisky, stojącej na nocnej szafce. Drżącymi palcami odkręciła nakrętkę i zachłannie upiła kilka dużych łyków. Rozpalająca ciecz wlała się do jej gardła. Ocierając usta rękawem wrzuciła butelkę do walizki. Z szuflady komody wyciągnęła naładowaną broń i dwa ostatnie kartoniki z nabojami. Nie było tego wiele, będzie musiała oszczędzać kule. Wciąż czuła pulsującą w jej żyłach adrenalinę. Jednak chłód pistoletu ciasno przylegającego do jej bioder, dał jej poczucie bezpieczeństwa. Tak zapakowana wyszła z sypialni.
- Gotowa?- upewnił się Siwan, wstając z ulubionego fotela Kawira. Nancy musiała wytężyć wszystkie siły by nie spojrzeć w stronę łazienki.
- Tak- mruknęła.
- Pomóc ci?- zapytał Siwan wyciągając rękę po walizkę. Nancy zatrzymała się na chwilę by rzucić mu pogardliwe spojrzenie i szybkim krokiem wyszła z mieszkania.

Roni biegł najszybciej jak potrafił. Oddychał coraz ciężej, z większym trudem. Dwa dni bez jedzenia, bardzo go osłabiły. Ogromne łzy bólu i zmęczenia ściekały po jego twarzy.

Rozejrzał się po brudnych ścianach kanału, nie miał pojęcia dokąd biegnie. Wiedział tylko jedno, że musi znaleźć drogę na powierzchnię. Odwrócił się. W tunelu było zbyt ciemno żeby by cokolwiek zobaczyć, ale słyszał ich. Półkolista kopuła ścieków niosła ich syk i przyspieszone kroki. Wiedział, że są blisko i za chwilę go dopadną. Powoli opadał z sił, nie miał już siły biec. Chłopcy w jego wieku nie wierzą w śmierć. Naiwnie sądzą, że są nieśmiertelni. Myślą, że mogą swobodnie chodzić po najwyższych drzewach i że nigdy nie spadną i nie skręcą sobie karku. Roni też tak myślał. Aż do tej chwili, kiedy poczuł chłód ich oddechu na swoim karku. Wtedy uwierzył, że może umrzeć. Roni odwrócił się jeszcze raz. W ciemnościach dostrzegł parę świecących oczu. Byli coraz bliżej. Roni potknął się na śliskiej podłodze kanału. Płacząc podniósł się z ziemi i biegł dalej. Coraz wyraźniej słyszał ich syk. Bał się ponownie odwrócić, by nie zobaczyć szarej ręki sięgającej ku jego szyi. Wtedy zobaczył niewielki zakratkowany odpływ kanalizacyjny. Chłopiec dopadł do niego i wplótł palce między metalowe druty. Pociągną z całej siły. Na szczęście krata była stara i Roni poczuł jak powoli wygina się w jego stronę. Dysząc ciężko spojrzał w stronę nadbiegających potworów. Dzieliło ich już tylko kilkanaście metrów, a kratka wciąż nie ustępowała. Z gardła Roniego wydał się okrzyk przerażenia. Kiedy tracił już ostatnie siły i wolę walki, krata oderwała się od ściany. Roni odrzucił ją i szybko wpełzł do dziury. Odpływ był niewielki, musiał się czołgać by się przez niego przecisnąć. Ściany i tak napierały na jego ramiona i musiał przytrzymywać brodę przy ziemi, by nie uderzyć głową o sklepienie. Przesuwał się do przodu z ogromną prędkością, chcąc jak najszybciej oddalić się od goniących go potworów. Dobrze wiedział, że nie przecisną się przez tak wąski odpływ. Po chwili przy wlocie odpływu rozległ się donośny ryk niezadowolenia, który bardziej przypominał odgłos zwierzęcia niż człowieka.
***
Kiedy opuścili mury bloku Nancy, Siwan szybkim krokiem podszedł do zaparkowanego obok samochodu. Otworzył przed Nancy tylne drzwiczki i czekał aż wsiądzie. Nancy przystanęła i omiotła samochód nieufnym spojrzeniem. Na przednim siedzeniu spostrzegła wyprostowaną sylwetkę, jednak było zbyt ciemno by mogła rozpoznać twarz. Nancy westchnęła ciężko i położyła dłoń na broni. Trudno, musi zaryzykować. Jedno jest pewne, nie da się zaskoczyć dwa razy tego samego wieczoru. Wsiadła do samochodu i zajęła tylne siedzenie.
- Nic się pani nie stało?- zapytała Ana odwracając się do niej z przedniego siedzenia. Wyglądała zupełnie inaczej, niż wtedy kiedy Nancy zobaczyła ją po raz pierwszy. Włosy miała w nieładzie, kilka niesfornych rudawych kosmyków opadało na jej twarz. Na bladym policzku miała trzy krwawiące szramy.
- Wszystko w porządku, ale możesz mi do cholery wyjaśnić co się tu dzieje?- spytała agresywnie Nancy. Ana spojrzała na Siwana, który akurat zajął miejsce kierowcy, szukając u niego wsparcia. Siwan odpowiedział jej równie bezradnym spojrzeniem i odpalił silnik. Po chwili samochód ruszył.

- Jakieś półtora godziny temu, zostałam zaatakowana przez własną asystentkę, Loarę- urwała na chwilę i pogładziła się po zranionym policzku- Próbowała mnie udusić, gdyby nie Siwan... pewnie już bym nie żyła- położyła dłoń na ramieniu Siwana. Siwan oderwał na chwilę spojrzenie od drogi i odwrócił głowę w jej stronę.
- Po prostu przyszedłem do ciebie w odpowiednim momencie- powiedział czule.
- Tak- szepnęła Ana i cofnęła dłoń- Siwan uratował mnie w ostatniej chwili. Zastrzelił Loarę- powiedziała z żalem, który nie pasował do osoby, która niecałe dwie godziny temu cudem uniknęła śmierci- Z początku myślałam, że coś się w Loarze zepsuło, doszło do przeciążenia systemu lub...- urwała na chwilę i nabrała powietrza- Na szczęście jej płyta główna była cała. Zdołałam się do niej podłączyć. Znalazłam na niej rozkaz wysłany ze świątyni. Miała mnie zabić. Zrozumiałam, że kapłani chcą pozbyć się świadków z kradzieży w laboratorium, by nic nie przedostało się do opinii publicznej. Doszłam do wniosku, że podobny rozkaz wyślą do twojego asystenta. Przyjechaliśmy z Siwanem do ciebie, by cię ostrzec. Resztę już znasz...
- Zaraz, zaraz- Nancy pokręciła głową- Przecież asystenci są tak zaprogramowani, by nie krzywdzić ludzi. Nie mogą zabić żywej istoty...
- Nancy nie bądź naiwna!- przerwał jej Siwan podnosząc głos- Nie wierz we wszystko co mówią w telewizji. Kapłani są wszechwładni, to oni stanowią prawo. Mają władzę nad wszystkimi w tym mieście. A jak lepiej kontrolować obywateli, jak nie za pomocą metalowych asystentów przebywających z nimi prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę? Asystenci są czymś więcej niż tylko androidami pomagającymi w pracy i ułatwiającymi życie. To oczy i uszy kapłanów, wykonujące każde ich zadanie. Dzięki nim świątynia wie wszystko, jak długo śpimy, z kim się spotykamy i czy przypadkiem nie knujemy jakiegoś spisku. A kiedy ktoś staje się niebezpieczny, lub wie zbyt wiele, kapłani pozbywają się takiej osoby sprawnie i cicho za pomocą asystentów. Tak właśnie wygląda współczesny świat- powiedział na koniec marszcząc brwi.
- Siwan ma rację- powiedziała słabo Ana- Większość mieszkańców Orionu myśli, że androidy są nieszkodliwe. W rzeczywistości są oni zabójczą bronią w rękach kapłanów i cichymi strażnikami porządku.
Nancy oparła głowę o fotel i w milczeniu starała się uporządkować w myślach to co właśnie usłyszała. Kawir towarzyszył jej od lat, spełniał każdą jej prośbę. Był jej kucharzem, sprzątaczem, partnerem w pracy i opiekunem. Wiedział o niej wszystko, czasami bezbłędnie odgadywał jej potrzeby. Chociaż zawsze wiedziała, że nie jest żywą istotą i z tego powodu starała się utrzymać między nimi dystans, to jednak Kawir wypełniał w jej życiu tą przytłaczającą pustkę samotności. Bez niego, byłaby zupełnie sama, skazana na godziny milczenia, zamknięta w pustej rzeczywistości swojego mieszkania. Mimo tej całej zewnętrznej otoczki pogardy i nienawiści, darzyła go w pewnym stopniu sympatią. W tej chwili dotarło do niej, że Kawir nie był niczym więcej jak tylko szpiegiem kapłanów. Głupia, metalowa puszka. Nancy nie mogła powstrzymać fali smutku i żalu rozlewającej się po jej ciele.
- Wiem, że to trudne- powiedziała ze współczuciem Ana, widząc zasmuconą twarz Nancy- Chociaż wszyscy dobrze wiemy, że białowłosi są tylko robotami, przywiązujemy się do nich. Z czasem stają się częścią naszego życia. Mi też jest ciężko, Loara była dla mnie naprawdę bardzo ważna.
Nancy zwróciła na nią zimne i puste spojrzenie niebieskich oczu.
- Kawir był tylko robotem, w dodatku skutecznie zatruwającym mi życie. Nie zamierzam nosić po nim żałoby i prawdę mówiąc cieszę się, że pozbyłam się tego zbędnego bagażu- powiedziała beznamiętnie, skutecznie ukrywając za maską zobojętnienia burzę wewnętrznych uczuć. Ana bez słowa odwróciła głowę w stronę drogi. Nancy przymknęła powieki i ponownie oparła głowę o fotel, powracając do świata swoich myśli. Kawir przez cały czas był pluskwą. Pewnie na bieżąco informował kapłanów o jej postępach w śledztwie, możliwe, że na ich rozkaz zataił przed nią kilka cennych dowodów które utrudniały jej rozwikłanie zagadki. Gdyby nie Roni i Dan utknęła by w martwym punkcie. Nancy gwałtownie otworzyła oczy.
- Siwan na ciebie też zapadł wyrok?- zapytała podniecona.
- Nie, chyba nie. Wątpię żeby wiedzieli, że wam pomagam- powiedział z podejrzeniem przyglądając się we wstecznym lusterku wybuchowi energii Nancy.

- Daj mi swoją komórkę- powiedziała wyciągając rękę.
- Mogę dać ci swoją- powiedziała Ana wsuwając rękę do kieszeni.
- Nie, od teraz nie możemy używać swoich komórek. Jeden telefon i kapłani od razu nas namierzą.
Siwan wyciągną z kieszeni komórkę i podał ją Nancy. Pośpiesznie wybiła numer i przycisnęła telefon do ucha.

W ciemnym mieszkaniu Dana rozbrzmiał dźwięk telefonu. Białowłosa kobieta spojrzała na leżącego na ziemi martwego mężczyznę. Odłożyła na stół zakrwawiony nóż i podeszła do ciała. Pochyliła się nad nim i zaczęła przeszukiwać kieszenie jego żakietu. W końcu znalazła komórkę. Otarła rękawem zakrwawiony ekranik i spojrzała na nieznany sobie numer.

Nancy oddała telefon Siwanowi.
- Do kogo dzwoniłaś?- zapytał zaciekawiony.
- Do Dana, przyjaciela. Bardzo mi pomógł i sporo wiedział o projekcie Nova. Pomyślałam, że kapłani mogli wydać wyrok też na niego, Kawir widział jak rozmawialiśmy. Ale nie odbiera telefonu- dodała zmartwiona.
- Jest już późno, może śpi?- zasugerowała Ana.
- Tak, bardzo możliwe- mruknęła i wbiła zamyślone spojrzenie w szybę samochodu- Dokąd jedziemy?- zapytała. Siwan spojrzał zdezorientowany na Anę
- Ja nie wiem...- powiedział zmieszany- Ja nigdy nie uciekałem przed policją. Chyba powinniśmy się gdzieś ukryć?- zapytał niepewnie. Nancy przewróciła oczami.
- Jedź do strefy C, to najlepsze miejsce na kryjówkę.
Siwan i Ana równocześnie skierowali na Nancy zaskoczone spojrzenia, by upewnić się, że nie żartuje.


Po krótkich poszukiwaniach znaleźli idealny budynek, zaledwie trzy ulice od granicy Strefy C. Słońce już dawno zaszło i dla własnego bezpieczeństwa postanowili nie zapuszczać się głębiej. Zdecydowali się zatrzymać w starym, obdartym baraku bez okien. Zostawili samochód w pobliskiej uliczce i przykryli go stertą kartonów i śmieci, by ukryć go przed wzrokiem potencjalnych złodziei, których nie brakowało w strefie C. Barak wyglądał na niezamieszkały jednak by się upewnić, że będą w nim w miarę bezpieczni, Nancy z uniesionym pistoletem weszła pierwsza. Siwan i Ana zostali na zewnątrz rozglądając się niepewnie po ciemnej ulicy.
- Nie musisz tu z nami zostawać- powiedziała Ana ściszonym głosem- Nie powinieneś tak się narażać...
- Nawet tak nie mów- przerwał jej stanowczo Siwan- Wiesz dobrze, że nigdy nie zostawię cię samej- dodał czulej. Ana spojrzała na niego z wdzięcznością i uśmiechnęła się słabo.
- Jesteś naprawdę niesamowity- wyszeptała. Po chwili przed oczami Any rozlała się ciemność, zachwiała się i najpewniej by upadła, gdyby nie szybka reakcja Siwana, który w porę zamknął jej osłabione ciało w swoich ramionach.
- Ana, co ci jest?- zapytał zatroskany, pomagając Anie ustać na nogi. Ana z trudem rozchyliła ociężałe powieki.
- Nic takiego, to przez emocje dzisiejszego dnia i Loara... trochę mnie poturbowała. Kto by się spodziewał, że asystenci mają taki mocny prawy sierpowy.
Drobny żart Any nie rozbawił Siwana.
- Co się stało?- zapytała Nancy widząc omdlałą Anę w ramionach Siwana.

- Zasłabła- odpowiedział Siwan z trudem utrzymując Anę w pozycji pionowej- Barak czysty?
Nancy uśmiechnęła się gorzko.
- Czysty na pewno nie jest, ale nadaję się na kryjówkę. Wnieś ją do środka.
Nancy odsunęła się od drzwi przepuszczając ich przodem.
***
Nancy odsunęła się od drzwi przepuszczając ich przodem. Wnętrze niewielkiego baraku stanowiła jedno pomieszczenie, oświetlane jedynie przez światło latarni przedostające się przez otwarte drzwi, które z trudem przebijało się przez unoszące się gęsto w powietrzu drobiny kurzu. Każdy, najdrobniejszy skrawek podłogi przykryty był specyficzną mieszaniną błota i kurzu, idąc w głąb baraku pozostawiali za sobą ślady swoich butów, tworząc wyłom w brudnej powierzchni. Nancy na krótką chwilę zniknęła w ciemnych czeluściach sali, by po chwili wrócić trzymając lampę naftową.
- Masz zapalniczkę?- zapytała. Siwan jedną ręką przytrzymując wciąż kołyszącą się Anę, podał Nancy zapalniczkę. Po chwili wnętrze baraku rozgrzało wątłe światło lampy naftowej. Był mniejszy niż wydawało im się na początku. Pod ścianami porozrzucane były stare, przegnite fragmenty mebli, gazety, pokrowce, szmaty i zużyte strzykawki (pamiątka po ostatnich lokatorach). W jednym z kątów pomieszczenia ustawiony był niewielki, zasmolony piecyk. Nancy odstawiła na podłogę lampę naftową i krzątając się wśród sterty śmieci, zbierała szmaty, pokrowce i dawne poduszki. Niektóre z materiałów były tak stare, że rozsypywały się w jej dłoniach. Rozłożyła to wszystko przy piecyku.
- Połóż ją tutaj- powiedziała. Siwan podniósł Anę i z największą ostrożnością i delikatnością ułożył ją na stercie brudnych szmat. Sam usiadł obok niej i czule gładząc ją po policzku, przyglądał się jej uśpionej twarzy. W dawnych, szczęśliwych czasach, kiedy byli razem uwielbiał na nią patrzeć, kiedy spała. Wyglądał wówczas tak spokojnie, a on był przekonany, że już zawsze tak będzie, że zdoła ją uchronić przed całym złem współczesnego świata. Teraz, tamte chwile wydawały mu się być odległe o setki lat, jakby nigdy nie istniały, lub były częścią jakiejś pięknej baśni o dwójce zakochanych ludzi, historią, która nigdy się nie wydarzyła.
Nagle za murami baraku rozległ się krzyk przerażenia i pojedyncze wystrzały. Siwan zesztywniał.
- Co to było?- wyszeptał.
- Jesteśmy w strefie C. Tutaj ciągle ktoś ginie- odpowiedziała spokojnie Nancy. Ponownie zapuściła się w mroczne zakamarki baraku, tym razem przynosząc stertę gazet i drewniane fragmenty mebli. Wszystko to wrzuciła do pieca i rozpaliła ogień.

Gdy żarzące się iskierki na dobre owinęły się wokół suchego drewna przysiadła obok Siwana i Any.
- Może powinniśmy zawieść ją do szpitala?- zasugerował zatroskany Siwan. Nancy prychnęła pogardliwie.
- Tak, jasne czemu nie? Postaraj się choć przez chwilę ruszyć mózgiem ośle, całe miasto nas szuka. Lepiej dla niej, żeby umarła tutaj, niż miałaby zostać zabita przez kapłanów- widząc zszokowaną twarz Siwana, pożałowała swoich ostrych słów. Do cholery Nancy, co się z tobą dzieje? To, że masz zły dzień nie usprawiedliwia cię byś zachowywała się jak ostatnia suka. Kątem oka spojrzała na zasmuconego Siwana. Chyba powinna go przeprosić... E tam, nie zamierza go niańczyć. Otworzyła walizkę i wyjęła z niej butelkę whisky. Patrząc w ogień upiła kilka łyków.
- Chcesz?- zapytała przysuwając w stronę Siwana butelkę.
- Nie- pokręcił głową. Nancy westchnęła ciężko.
- Nic jej nie będzie. Jest osłabiona to wszystko. Musi tylko trochę odpocząć i dojdzie do siebie- powiedziała łagodnie. Siwan uśmiechną się delikatnie i pokiwał głową. Bez słowa przyjął przeprosiny Nancy. Przez dłuższy czas oboje siedzieli w milczeniu.
- Co wiesz o projekcie Nova?- zapytała Nancy.
- Zupełnie nic- odpowiedział marszcząc brwi- Ana nigdy nie wtajemniczyła mnie w szczegóły swojej pracy. Wiedziałem tylko, że pracuje dla kapłanów, nad tajnym projektem. Z czasem projekt Nova zaczął ją pochłaniać, widywałem ją coraz rzadziej, noce i dnie spędzała w laboratorium. Praca stała się jej nowym życiem. Nie rozumiałem tego, chciałem się dowiedzieć co tak bardzo ją zajmuje. Wszcząłem więc własne, małe śledztwo, by dowiedzieć się nad czym ona pracuje. Jestem dziennikarzem i znam kilku ludzi... popytałem tu i tam, ale nikt nic nie wiedział. Ana w jakiś sposób dowiedziała się, że interesuje się projektem Nova. Postawiłem ją przed wyborem. Ja, albo praca. Wybrała ten cholerny projekt.

- Byliście parą.
- Tak, byliśmy nawet zaręczeni- powiedział uśmiechając się mimowolnie na myśl o starych czasach. Nancy spojrzała na zegarek.
- Za cztery godziny będzie świtać. Prześpij się.
Siwan spojrzał niepewnie na butelkę.
- Jesteś pewna?
- Tak, obudzę cię za dwie godziny, wtedy się zmienimy.
Siwan, bez dalszych protestów położył się obok Any. Zasnął, gdy tylko ułożył głowę na brudnych szmatach. Nancy w milczeniu, popijając od czasu do czasu whisky, zapatrzyła się w ogień. Iskierki płomieni wesoło tańczących w osmolonym piecyku ułożyły się w twarz mężczyzny. Nancy mrugnęła nerwowo. Złudzenie minęło. Zbliżyła butelkę do ust. To dziwne, że po tylu latach jego twarz wciąż ją prześladuje. Twarz czterdziestoletniego mężczyzny wykrzywiona w złości. Jego spojrzenie będące mieszanką szaleńczej wściekłości i nienawiści. Usta wygięte w demonicznym uśmiechu. Zapach alkoholu, który zawsze drażnił jej nozdrza, gdy tylko on zjawiał się w pobliżu. Twarz diabła. Jej ojca. Jego wielka brudna dłoń uderzająca ją w policzek, tak mocno, że aż upadła na podłogę. Ostatnią rzeczą, jaką pamięta z tamtego wieczoru to ogromny ból w dłoni. Ojciec nadepnął na nią, łamiąc jej kruche dziecięce palce. Po tamtym zdarzeniu pozostał jej na pamiątkę lekko wygięty palec. Nancy energicznie potrząsnęła głową, starając się wyrzucić z myśli jedenastoletnią dziewczynkę kulącą się z bólu na podłodze i kurczowo ściskającą lewą rączkę. Jednym łykiem opróżniła butelkę. Była do niego podobna bardziej, niż by tego chciała. Te same rysy twarzy, gesty, słabość do alkoholu.... Stała się taka jak on i właśnie za to, tak bardzo siebie nienawidziła. Prawdziwa córeczka swojego tatusia. Pochyliła głowę i z jej oczu pierwszy raz od wielu lat popłynęły łzy.
***
Nancy stała oparta o mur, pozwalając by świeży podmuch poranka delikatnie muskał jej twarz. Siwan i Ana wciąż jeszcze spali w baraku. Rozejrzała się po pustej ulicy. Pierwsze promienie słoneczne dnia przebijały się do strefy C, rozlewając się po brudnych ulicach i przepędzając mroki nocy. Nastał nowy dzień. Nancy uniosła ramiona i rozciągnęła zdrętwiałe ciało. Oddałaby wszystko za kubek gorącej kawy.
- Nancy?
Nancy odwróciła się słysząc swoje imię. W drzwiach baraku stała Ana.
- Jak się czujesz?- zapytała Nancy.

- Już mi lepiej- powiedziała rozglądając się po pustej ulicy- Pierwszy raz jestem w tej strefie- mruknęła oplatając ramionami skostniałe ciało.
- Siwan jeszcze śpi?
- Tak. Zazwyczaj nie wstaje przed południem- Ana uśmiechnęła się lekko. Po chwili spoważniała iż pochyloną głową zbliżyła się do Nancy.
- Musimy się wydostać z miasta- powiedziała stanowczo ze wzrokiem wbitym w kant chodnika.
- Żeby to było takie proste. Nie przejdziemy przez główną bramę i nie uda nam się przeforsować murów. Jesteśmy tu zamknięci.
- Musimy znaleźć jakiś sposób...- powtórzyła uparcie.
- I co potem? Dokąd pójdziemy? Wszędzie jest wojna- Nancy podniosła głos. Westchnęła ciężko, zdając sobie sprawę w jak beznadziejnej znaleźli się sytuacji.
- Pójdziemy do Cefeusza- powiedziała spokojnie Ana. Nancy uniosła głowę i roześmiała się histerycznym śmiechem.
- Do Cefeusza? Czy ty oszalałaś?
- Muszę znaleźć Lucy
Nancy pokręciła głową.
- Nie sądzisz, że mamy przez nią dość kłopotów? A poza tym jak zamierzasz wyrwać ją ze szponów Cefeusza? Nie pomyślałaś o tym? Chcesz walczyć z całą armią? Najlepiej będzie jak zapomnisz o tej dziewczynie.
Ana przez dłuższą chwilę milczała bijąc się z własnymi myślami.
- Ja muszę ją zabić- powiedziała jednym tchem.

Nancy spojrzała na nią oniemiała. Ana nie należała do tych kobiet, które brutalnie wbijają komuś nóż między żebra. Była to drobna kobieta, o wątłej budowie i nieco dziecinnych rysach. Każdy silniejszy podmuch wiatru, mógł ją powalić na ziemię. Ucieleśnienie dobra, niezdolna do żadnych haniebnych czynów, które splamiłyby jej sumienie. Jej plan morderstwa całkowicie zaskoczył Nancy i doszczętnie zburzył jej wcześniejszą ocenę Any.
- Chyba nadszedł czas, żebyś mi powiedziała, kim jest Lucy.
Ana przysiadła na chodniku, odwrócona tyłem do Nancy. Nie chciała widzieć twarzy Nancy i wyraz potępienia w jej oczach ,kiedy zacznie opowiadać swoją historię.
- Siedem lat temu za północnymi murami miasta, prowadzono poszukiwania złóż ropy naftowej. Nigdy ich nie znaleziono, ale robotnicy odnaleźli coś innego. Siedemnaście metrów pod ziemią natrafili na podziemną komorę. Doszli do wniosku, że są to stare szyby kopalniane i zbytnio się tym nie przejęli. Jeden z robotników zapuścił się w głąb szybu i dotarł do ogromnej podziemnej jaskini, w której na skalnej półce ułożone było ciało młodej dziewczyny. Z początku myślał, że to tylko nadzwyczaj dobrze skremowane zwłoki. Później odkrył, że... ona oddycha. Jej ciało byłe przykryte grubą warstwą kurzu i pyłu. Musiała tam leżeć przez długie lata. Kapłani bardzo się nią zainteresowali, zebrali najlepszych specjalistów, którzy badali ją dzień i noc. Jednak nie potrafili ją żadnymi sposobami wyrwać z tego dziwnego stanu uśpienia. Ale odkryli coś innego. Komórki w ciele Lucy nie obumierały.
- Co to znaczy?- zapytała Nancy.
- W ciele człowieka codziennie giną miliony komórek, złuszczający się naskórek, czy rozpadające erytrocyty... Komórki Lucy były wieczne. Jej organizm nie produkował, żadnych nowych hormonów, substancji, niczego...Wszystko było na stałym, niezmiennym poziomie. Lucy nie potrzebowała do życia wody, ani jedzenia. Możesz w to nie uwierzyć, ale przez ostatnie trzy lata, ani razu nie podłączyłam jej kroplówki. Lucy... ona- Ana przerwała szukając odpowiednich słów- Ona swoim istnieniem zaprzeczała wszystkim zasadom, jakie obowiązują w naturze. Ona właściwie... nie powinna istnieć. A mimo to jest i żyje. Długowieczność jej komórek, wysuwała tylko jeden wniosek. Lucy jest nieśmiertelna. Od czasu, kiedy ją wykopali, nie postarzała się o ani jeden dzień. Wciąż była taka sama, jakby wyrwana poza czasem. Ona nigdy się nie zestarzeje, ani nie umrze na żadną chorobę.
- Więc nie można jej zabić?
- Nie, nie- zaprzeczyła Ana z zapałem- Można ją zranić. Jej rany goją się jak u każdego normalnego człowieka. W tym przypadku nie ma różnicy. Gdy tylko kapłani dowiedzieli się o jej nieśmiertelności, zamknęli ją w ściśle strzeżonym laboratorium i nadal prowadzili nad nią badania, pod przykrywką projektu Nova. Zatrudniali sztaby naukowców, którzy starali się rozwikłać zagadkę nieśmiertelności Lucy. Zainwestowali w ten projekt ogromne pieniądze i starali się by nikt, nie dowiedział się o istnieniu Lucy...

- Ale dlaczego to było dla nich takie ważne?- zapytała Nancy.
- Pomyśl tylko... nieśmiertelność. Dla kapłanów oznaczało to wieczne sprawowanie rządów. Kapłani boją się tylko dwóch rzeczy, że coś kiedyś położy kres ich rządom, oraz śmierci. W rzeczywistości są to zwykli ludzie. Chorują, jedzą i umierają. Wieczne życie to jest to czego pragną najbardziej.
Ana przerwała i zamyśliła się wpatrując w chodnik.
- Jednak nikt nie potrafił odgadnąć, czemu Lucy jest taka wyjątkowa- ciągnęła dalej- Dopóki nie pojawili się Tomson i Harrison. Oni wysunęli śmiałą teorię, że Lucy potrafi coś więcej. Odkryli, że Lucy wytwarza silne pole elektromagnetyczne. Doszli do wniosku, że to ona mogła doprowadzić do katastrofy w czasie wielkiej wojny.
- Ale wielka wojna była ponad dwieście lat temu!
- Biorąc pod uwagę to, że Lucy jest nieśmiertelna ich teoria jest całkiem prawdopodobna. Nie wiemy co tak naprawdę wydarzył się w czasie wielkiej wojny. Nie wiemy, jakiej broni wówczas używali, ale musiała być potężna skoro roztopiła lodowce, prawie całkowicie zniszczyła środowisko zewnętrzne i zdziesiątkowała rodzaj ludzki. Być może tą bronią była Lucy. Nie wiemy dokładnie, jakie ona posiada możliwości. Dlatego kapłani od lat wszelkimi sposobami starają się ją wybudzić.
- A teraz ma ją Cefeusz...- mruknęła Nancy marszcząc brwi.
- Dokładnie. Wyobraź sobie czego oni mogą dokonać mając pod kontrolą coś tak potężnego. Jeśli uda im się przebudzić Lucy, żadne miasto, ani żaden kapłan nie stanie im na drodze. Zniszczą wszystko.
Nancy prychnęła pogardliwie.
- Myślisz, że świat był bezpieczniejszy, kiedy Orion miał Lucy?
Ana spuściła zawstydzone spojrzenie i westchnęła ciężko.

- Nie wiem. Póki mogłam brać udział w rozwikłaniu największej zagadki współczesnego świata, nie obchodziło mnie czy jestem po dobrej stronie czy nie. Ja... chciałam ją tylko przebudzić, odkryć kim ona jest. Chciałam być tego częścią. W ciągu ostatnich kilku dni, doszło do ogromnego przełomu. Lucy zaczęła się poruszać, naturalnie w niewielkim stopniu. Mówię tu o ruchach palców, zaciśnięciu dłoni, czy skurczu mięśni. Rozpoczął się etap jej powrotu do świadomości. Dlatego musimy jak najszybciej...- Ana przerwała i wciągnęła głośno powietrze- Ją powstrzymać. Pomożesz mi uciec z miasta?- zapytała Ana z nadzieją. Nancy przez dłuższy czas zastanawiała się nad odpowiedzią. Usiadła ciężko obok Any. Cała ta historia z Lucy, wydawała się jej zbyt nieprawdopodobna. Wizja nieśmiertelnej dziewczyny, tak bardzo odbiegała od jej racjonalnego światopoglądu, że mimo poważnego tonu Any i grozy sytuacji nie potrafiła w nią uwierzyć. Co więcej, nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Dobrze wiedziała, że nie jest materiałem na heroiczną bohaterkę ratującą ludzkość. Z prostej przyczyny, ona sama nie była dobra. Nie potrafiła nawet poukładać własnego życia, a co dopiero nawracać świat.
- Pomogę ci wydostać się z miasta- powiedziała spokojnie. Na twarzy Any rozlał się uśmiech nieopisanej radości.
- Dzięki, sama bym sobie...
- Zaczekaj- przerwała jej stanowczo Nancy- Powiedziałam, że pomogę ci wydostać się z miasta, ale nie będę ścigać Cefeusza. Nie mam zamiaru iść na żadną samobójczą misją. Wyemigrujemy razem z miasta, ale za murami Orionu będziesz zdana tylko na siebie- powiedziała zabijając ostatnie iskry radości Any. Ana zacisnęła usta i westchnęła ciężko.
- Zgoda, nie będę cię w to wciągać to moja walka.
- Jest jeszcze jeden problem- powiedziała Nancy wystawiając twarz na słońce- Nie mam pojęcia jak uda się nam przecisnąć przez bramę miasta.
***
Siwan odpalił papierosa. Zaciągną się głęboko i wypuścił dym formując go w zgrabne kółeczka, które już po chwili zakończyły swój żywot rozmazując się w powietrzu.

- Ucieczka z miasta może stanowić problem- mruknął, odsuwając papierosa od ust. Nancy oparła głowę o ścianę.
- Musimy znaleźć kogoś, kto za minimalną cenę podrobi dokumenty, wpisze do rejestru nasze nowe nazwiska, musimy jeszcze zmienić wygląd, otrzymać przepustkę i przejść przez rewizje przy bramie- wyliczała na palcach.
- Niewykonalne- podsumował Siwan ponownie zaciągając się papierosem- To może potrwać tygodnie, a poza tym musielibyśmy przenieść się do centrum miasta, a tam kapłani nas łatwo mogą znaleźć.
- Nie mamy na to czasu- Ana bezradnie rozłożyła ręce- Musimy się wydostać z Orionu jak najszybciej.
- Skąd ten pośpiech?- zapytał Siwan- Lepiej wszystko dokładnie zaplanować, niż działać pochopnie. Za każdy błąd możemy zapłacić życiem.
Ana zmarszczyła brwi i opuściła głowę. Postanowiła nie mówić Siwanowi o swoich planach odnalezienia Lucy. Przynajmniej nie teraz. On by tego nie zrozumiał. Wiedziała, że w obawie o jej bezpieczeństwo starał by się odwieźć ją od tego celu, a na to nie mogła pozwolić.
- Pomyślmy nad czymś innym- zaproponowała Nancy, przerywając dłużącą się ciszę. Cała trójka pogrążyła się w głębokim zamyśleniu. Miasto Orion było potężną fortecą szczelnie zamkniętą w grubych opasających go murach. Jedynym wyjściem była ogromna brama, strzeżona żarliwie dzień i noc przez uzbrojonych strażników. Tylko nieliczni kupcy i bogatsi mieszkańcy otrzymywali przepustki, które otwierały przed nimi bramę miasta. Każda nielegalna próba wydostania się na zewnątrz groziła śmiercią. Teraz, kiedy Orion był w dobie wojny, kapłani zaostrzyli obronę miasta, panicznie bojąc się szpiegów, rebeliantów i zamachowców. Znalezienie się po drugiej stronie muru, było niemożliwe.
- Chyba jest sposób- mruknął Siwan. Nancy i Ana zwróciły na niego pytające spojrzenia. On tymczasem delektując się ich ciekawością, powoli zgasił niedopalonego peta i splótł dłonie za głową.
- Kilka miesięcy temu pisałem artykuł o biznesmenie z Oktanu- zaczął - Narobił sobie wielu wrogów i starał się wyemigrować z miasta. Nie mógł dostać przepustki, więc postanowił uciec. I udało mu się to. Uciekł przez rury kanalizacyjne wychodzące poza mury miasta. Przeniósł się do Orionu i starał o obywatelstwo. Kapłani deportowali go z powrotem do Oktanu. Za ucieczkę skazano go na śmierć.
Ana podniecona poderwała się ze skrzyni i zaczęła krążyć po baraku. Przycisnęła zaciśniętą pieść do brody i w zamyśleniu zmarszczyła brwi.
- Mogłoby się udać- mruknęła w zastanowieniu. Nancy przewróciła oczami.
- Sieć kanałów pod Orionem, jest ogromna. Miliony rozbudowanych korytarzy, dawnych bunkrów i starych szybów. Nie wiemy gdzie są rury wychodzące poza miasto. Znalezienie tej właściwej mogłoby potrwać latami.
- W takim razie znajdziemy kogoś, kto będzie wiedział- Ana zatrzymała się przed nimi i z agresywną miną splotła ręce na piersi.
- Znasz kogoś takiego?- zapytała drwiąco Nancy. Odpowiedzią Any był gasnący płomyk nadziei w jej oczach.
- Może w miejskiej bibliotece będą stare plany....- zasugerował Siwan.
- Raczej wątpię.

Ana ze zrezygnowaniem przysiadła na starej skrzyni. Nastały kolejne dłużące się minuty krępującej ciszy, w której cała trójka unikała kontaktu wzrokowego, przeskakując spojrzeniem po ścianach baraku. Ten spokój zburzył donośny odgłos burczenia, dobiegający z brzucha Siwana. Siwan uśmiechną się przepraszająco i podniósł się.
- Czas na śniadanie- powiedział kierując się do wyjścia- Mam chyba w samochodzie paczkę chipsów.
Gwizdając cicho pod nosem wyszedł z baraku. Ana i Nancy zostały same.
- Kiedy zamierzasz mu powiedzieć?- zapytała Nancy, gdy tylko Siwan znalazł się wystarczająco daleko by nie usłyszeć ich rozmowy. Ana podniosła na nią pytające spojrzenie.
- O czym?
- O tym, że planujesz odbić Lucy.
Ana przejechała dłonią po zmęczonej twarzy.
- Tego jeszcze nie wiem. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora- dodała po namyśle- Czemu cię to interesuje?
- Nie ma żadnego powodu- Nancy wzruszyła ramionami- Z uprzejmości chciałam zacząć rozmowę. Gówno mnie obchodzi co będziecie robić po tym jak opuścimy miasto.
Ana przyjrzała jej się w namyśle.
- Dlaczego to robisz?
- Co?
- Pozujesz na wredną sukę, ale wcale taka nie jesteś.
Nancy uniosła głowę i roześmiała się głośnym, gardłowym śmiechem.
- Skąd możesz wiedzieć jaka jestem? Znamy się dopiero od dwóch dni.
Ana zeskoczyła ze skrzyni i skierowała się od wyjścia.

- Chyba masz rację, nie wiem, jaka jesteś, ale czasami wydaje mi się, że dostrzegam w tobie fragmenty człowieczeństwa- rzuciła przez ramię. Nancy otworzyła już usta, by rzucić w jej stronę jakąś ciętą ripostę, ale ubiegł ją donośny huk wystrzału. Obie kobiety zwróciły spojrzenie na szeroko otwarte drzwi baraku.
- Siwan- wyszeptała Ana. Nancy szybkim ruchem wyjęła zza pasa pistolet i wybiegła na ulicę.

Siwan klęczał na ziemi trzymając się za ramię. Między rozpartymi palcami przeciekał potok krwi. Podniósł spojrzenie na dwójkę mężczyzn, stojących nad nim. Byli ubrani w szare skórzane kamizelki, a włosy ukrywali pod czerwonymi chustkami. Kolor chustki oznaczał przynależność do określonego gangu. Jeden z nich, potężnie zbudowany latynos, trzymał wycelowany w Siwana pistolet.
- I co? Dalej będziesz zgrywał bohatera?- zapytał uśmiechając się drwiąco. Siwan nie odpowiedział. Pochylił głowę i starał się uspokoić narastające drżenie całego ciała. Ból był nie do wytrzymania. Potęgował się z każdą sekundą, prowadząc jego umysł do szaleństwa
- Nie baw się Sylur, wykończ go i pobawmy się nową zabawką- powiedział drugi i poklepał pieszczotliwie czarną karoserię samochodu. Uśmiech Sylura wydłużył się. Uniósł delikatnie lufę pistoletu celując ją w pochyloną głowę Siwana.

- Stój!
W jednej chwili obaj odwrócili głowy. Kilka metrów za nimi stały dwie kobiety. Ana i Nancy.
- No proszę, proszę- powiedział drugi mężczyzna unosząc pistolet- Na ratunek tego frajera przybyły dwie waleczne amazonki.
Na jego tępą twarz wpełzł złośliwy uśmiech.
- Ana- szepnął Siwan podnosząc słabe spojrzenie na ukrytą za plecami Nancy Anę. Nie, proszę tylko nie ona. Dopiero co ją odzyskał. Błagam, tylko nie ona...
- Uciekajcie- wymamrotał poczym osunął się nieprzytomny na ziemię. Ana widząc nieruchomego Siwana, wydała z siebie rozdzierający okrzyk bólu i uczyniła krok do przodu. Powstrzymała ją wyciągnięta dłoń Nancy. Potulnie zatrzymała się, starając się stłumić w sobie eksplozję rozpaczy.
- Zostawcie go- powiedziała Nancy silnym, władczym głosem.
Sylur omiótł wycelowany w niego pistolet znudzonym spojrzeniem.
- Kotku zastanów się w jakiej znalazłaś się sytuacji- powiedział swobodnie- Ja zastrzelę waszego chłoptasia, ty mnie, a mój kolega ciebie i tą rudą laleczkę. Wszyscy zginiemy, więc lepiej będzie jeśli się odwrócicie i odejdziecie, a my będziemy skłonni o was zapomnieć.
Nancy przez chwilę rozważyła tą możliwość. Cholera, nie chciała tu zginąć. Dlaczego miałaby tak ryzykować? Przecież ledwo znała tych ludzi, nie miała zamiaru umierać w ich obronie. O nie, ona nie należy do tych heroicznych osób, które poświęcają się dla innych... Musi podjąć słuszną decyzję, wybrać to, co jest dla niej najlepsze, co ją ocali. Miała przez nich wystarczająco dużo kłopotów. Wycofanie się było jedyną szansą na przeżycie. Ana dostrzegła niepewność wymalowaną na twarzy Nancy.
- Proszę...- wyszeptała cicho, patrząc na nią błagalnym i bezradnym spojrzeniem. Nancy zacisnęła zęby. Niech ją cholera, przecież nie może dać się zabić! Przystanie na ten układ i odejdzie. Tak, to właśnie zrobi. Odejdzie. Jednak jej sylwetka pozostała nieruchoma, wbrew całej logice i dzikiemu sprzeciwu rozsądkowi, została.
- Jak sobie chcesz...- mruknął Sylur i odwrócił się w stronę Siwana. Wtedy stłumioną przestrzeń uliczki wypełniły dwa głośne strzały. Dwóch mężczyzn w skórzanych kurtkach padło bez życia na chodnik.
Z ciemności zaułka wynurzył się postawny mężczyzna. Nancy przebiegła spojrzeniem po jego silnej szczęce, lekkim zaroście, śniadej cerze i przydługich czarnych włosach, uczesanych w odrobinę niemodny sposób. Gdzieś już widziała tę twarz. Tylko gdzie... Umysł Nancy rozświetliło blade wspomnienie. Co on tu robi?
***
- Nic wam nie jest?- zapytał nieznajomy.

Ana potykając się o własne nogi podbiegła do Siwana. Pełna najgorszych przeczuć przycisnęła dwa palce do jego szyi. Kiedy poczuła pod palcami miarowe pulsowanie krwi w jego tętnicy odetchnęła z ulgą.
- Jeszcze żyję- mruknął Siwan rozchylając ciężko powieki. Słysząc jego głos twarz Any rozpromieniła się w radosnym uśmiechu.
- Tylko spróbowałbyś umrzeć- powiedziała dławiąc się łzami. Siwan wsparty na ramieniu Any podniósł się na klęczkach.
- W bagażniku jest apteczka- wyszeptał zaciskając z bólu zęby. Nieznajomy otworzył bagażnik i wyjął z niego biały kuferek z namalowanym czerwonym krzyżem. Podał go Anie.
- Zaprowadź go do baraku i opatrz, a my- tu spojrzał na Nancy- ukryjemy ciała.
Ana wyrwała z jego dłoni apteczkę i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Pomogła Siwanowi unieść się z chodnika i objęci, powolnym krokiem ruszyli w stronę baraku. Gdy tylko znikneli za brudnymi drzwiami, Nancy odwróciła się na pięcie i wycelowała broń w nieznajomego.
- Kim jesteś?- zapytała mierząc go ostrym spojrzeniem.
- Tak się odwdzięczasz za uratowanie wam życia?- spytał krzyżując ramiona na piersi.
- Nie pieprz mi tutaj o wdzięczności- syknęła ściskając mocniej broń- Pamiętam cię z baru. Teraz powiesz mi skąd wiesz o Lucy i co tu robisz?
- Musimy posprzątać ciała- powiedział spokojnie nieznajomy.
- Jesteś głuchy, czy niedorozwinięty? Pytam się kim jesteś i co tu robisz?
Nancy poczuła jak złość przejmuje kontrolę nad jej zmęczonym umysłem. On był taki... spokojny. Nie okazywał strachu, jakby nie widział skierowanego w niego pistoletu. Czuła, że nie traktuje jej poważnie, że myśli, że nie jest w stanie go zabić. Właśnie ten jego stoicyzm, sprawiał, że w umyśle Nancy rozbrzmiała dzika furia. Facet nawet nie wiedział jak bardzo się myli.
Nieznajomy jakby dostrzegł w jej oczach odbicie jej uczuć i niechcąc zbytnio ryzykować powiedział łagodnie:
- Nazywam się Aladar.
Nancy czekała, aż powie coś więcej, ale on uparcie milczał.
- Skąd wiesz o Lucy?- zapytała zmęczona czekaniem. Aladar pochylił się i chwycił zakrwawione ciało za ramiona.

Naprężając mięśnie, ciągnął grube cielsko w stronę kontenera na śmieci, pozostawiając za sobą krwistą ścieżkę.
- Nie rozumiem twojego zachowania, przecież nie chcę was skrzywdzić. Gdybym chciał waszej śmierci, już dawno byście nie żyli- powiedział dysząc ciężko- O Lucy dowiedziałem się przypadkiem. Miałem dwóch przyjaciół, jeszcze z czasów liceum. Oboje trafili do projektu Nova. Pewnego dnia spotkałem się z jednym z nich w barze i mój przyjaciel wypił o kilka kieliszków za dużo. Opowiedział mi o swojej pracy. Z początku nie chciałem wierzyć- dowlekł sztywne ciało do zielonego kontenera na śmieci i otarł pot z czoła- Ale później... sam nie wiem, w tym mieście wszystko jest możliwe. Kilka dni temu dowiedziałem się, że obaj nie żyją, powiedzieli mi, że popełnili samobójstwo. Znałem ich od lat. To byli goście, którzy nigdy by tego nie zrobili. Po prostu nie ten typ człowieka, który przy większej przeszkodzie wpada w rozpacz i podcina sobie żyły. Kiedyś wyrwali mnie z niezłych kłopotów- powiedział sentymentalnie kręcąc głową- Szukam prawdziwej przyczyny ich śmierci. Jestem im to winien.
- Kim byli twoi przyjaciele?- zapytała Nancy opuszczając lekko pistolet.
- Jordan Tomson i Tod Harrison- odpowiedział podnosząc klapę kontenera.
Nancy wbiła w niego badawcze spojrzenie. Jego historia wydawała się być prawdopodobna. Jednak w jej głowie rozbrzmiał dziki głos sprzeciwu, który podpowiadał jej, że Aladar kłamie, że nie można mu ufać. Ale jaki miała wybór? Ten człowiek uratował jej życie i być może wiedział więcej niż mówił. Nancy zignorowała głosy szaleńczo miotające się wewnątrz jej czaszki i opuściła broń. Dobrze, zagra w jego grę.
- Pomożesz mi?- zapytał pochylając się nad trupem. Nancy schowała pistolet za pas i chwyciła denata za nogi. Aladar pochwycił jego ramiona i oboje naprężając mięśnie wrzucili ciało do śmieci. To samo zrobili z Sylurem.
- Śmietnik to w tej części miasta najlepsze miejsce by chować trupy- powiedział opuszczając klapę- Minie sporo czasu, zanim je znajdą... no i nie będziemy mieli na karku braci z ich gangu.
- Wypróbowany sposób?- zapytała ostrożnie Nancy.
- Nie przeze mnie- odpowiedział uśmiechając się fałszywie- W barach przy kuflu piwa można usłyszeć wiele ciekawych rzeczy. Może gdybyś była bardziej rozmowna...- wzruszył ramionami nie dokańczając zdania.

Oboje weszli do dusznego baraku. Siwan siedział na skrzyni, Ana klęcząc obok niego owijała jego odsłonięte ramię białym bandażem.
- Co z nim?- zapytała Nancy podchodząc do nich.
- Kula tylko go musnęła- powiedziała Ana- Ale strasznie krwawi... No skończone- Ana podniosła się z klęczek i otrzepała kolana- Naprawdę nie wiem czemu zemdlałeś- odparła chichocząc pod nosem. Siwan zrobił obrażoną minę i naciągnął na głowę czarny golf.
- Wiesz jak reaguję na widok krwi...- mruknął oblewając się rumieńcem i z zawstydzeniem odwracając głowę.
- Jaki wrażliwy- zaśmiała się Nancy siadając na skrzyni. Po chwili obie wybuchły głośnym śmiechem.

Ana złapała się za brzuch i zgięła się w pół, z trudem łapiąc oddech. Nancy widząc jej zmagania zaśmiała się jeszcze głośniej, prawie spadając ze skrzyni. Nie mogła się w żaden sposób się powstrzymać. Minęło już tyle lat odkąd z jej gardła wydobył się równie szczery i swobodny śmiech, że już prawie zapomniała jak to jest.
- Możecie już przestać?- warknął Siwan. Ana przycisnęła dłoń do ust, zagłuszając chichot.
- Przepraszam- powiedziała dławiąc się śmiechem.
Nancy pogładziła obolałe mięśnie twarzy. Przyjemne uczucie.
- Widzę, że paniom dzisiaj wesoło- wtrącił się Aladar, przypominając o swojej obecności. Nancy w jednej chwili spoważniała.
- Nie wiem jak ci dziękować- powiedziała Ana uśmiechając się szeroko- Uratowałeś naszego dzielnego Siwana- dodała wybuchając po raz kolejny śmiechem. Tym razem Nancy nie dołączyła do niej, tylko w skupieniu obserwowała Aladara.
- Jak ci na imię?- zapytał zażenowany Siwan, starając się zagłuszyć śmiech Any.
- Aladar.
- Dzięki za ratunek, stary. Ja jestem Siwan, to jest Nancy, a ta rechocząca żaba o tam, to Ana.
Ana zastygła w bezruchu z szeroko otwartymi ustami. Gdy minęły pierwsze chwile szoku, oparła dłonie na biodrach i spojrzała groźnie na Siwana.
- Jak śmiesz!- syknęła obrażona. Siwan odpowiedział jej rozbrajającym uśmiechem, dumny z siebie, że się odegrał.
- Muszę przyznać, że jesteście zabawni- powiedział Aladar przeskakując wesołym spojrzeniem z Siwana na Anę. Oboje spuścili w zawstydzeniu głowy.
- Może, tak się wydawać... ale mamy spore kłopoty- mruknęła Ana i oparła się o ścianę.
- W strefie C, każdy je ma- odpowiedział Aladar.
- Jesteś tutejszy?- zapytała Ana z ożywieniem.
- Można tak powiedzieć.
- Byłeś kiedyś w kanałach?- wydusiła jednym tchem.

- Skąd pomysł, że on...- zaczęła sceptycznie Nancy.
- Dziwne pytanie, ale tak. Z zawodu jestem budowniczym. Żeby wybudować dom muszę wiedzieć jakie typy kanałów są pod nim. Wiecie, żeby nic się nie zawaliło.
- A wiesz która rura wychodzi na zewnątrz murów?
Aladar zaniemówił na chwilę. Podrapał się po głowie i przymknął oczy.
- Tak, chyba tak... – odparł unosząc wzrok- Czy wy chcecie uciec z miasta?- zapytał zszokowany.
Ana pokiwała głową.
- Tak- powiedziała poważnie- I pytam się ciebie czy mógłbyś nam pomóc?
Nancy ze spokojem obserwowała zaskoczoną minę Aladara. Wyglądał na zdezorientowanego. Cholernie dobry aktor. Nancy doskonale wiedziała, że ma ten sam cel co Ana. Odnaleźć Lucy. Mimo to grał i udawał, by zwieść tych naiwniaków. Dopiero teraz Nancy zdała sobie sprawę, że ma doczynienia z wyjątkowo przebiegłym zawodnikiem, który doskonale opanował delikatną sztukę kłamstwa. Ale niech będzie, przyjmie to wyzwanie. Aladar jakby słysząc jej myśli, odwrócił w jej stronę głowę i uśmiechną się fałszywie. Zobaczymy kto jest lepszym graczem.
***
Słońce już powoli zachodziło. Pakowanie, planowanie, kłótnie nad tym co będzie potrzebne, a co nie zajęły im prawie cały dzień. W końcu łagodząc wszystkie spory, zagłębili się samochodem we wnętrze strefy C.
- Zatrzymaj się tutaj- powiedział Aladar. Siwan kiwnął głową i gładko zatrzymał samochód. Cała czwórka ostrożnie wysiadła z auta. Nancy rozejrzała się po obdartych budynkach. Byli w samym sercu strefy C, w jego zgniłym wnętrzu. Siwan otworzył bagażnik i wyjął z niego dwa pękate plecaki. Pierwszy z nich, w milczeniu podał Aladarowi, który szybko wrzucił go sobie na plecy. Sam próbował założyć drugi, jednak obolałe ramię stanowiło sporą przeszkodę. Ana przyglądała się jego zmaganiom.
- Może ja to poniosę?- zapytała. Siwan tylko pokręcił głową i sycząc z bólu, delikatnie nałożył naładowany plecak na plecy. Ana odwróciła się na pięcie przeklinając w myślach męską dumę.
- Oto nasza droga- mruknął Aladar, stając w rozkroku nad zakratkowaną studzienką kanalizacyjną- Ktoś będzie musiał mi pomóc- dodał pochylając się. Siwan zrobił krok do przodu, ale Aladar powstrzymał go.
- Nie możesz nadwerężać swojego ramienia- powiedział.
- Ja to zrobię- Nancy podeszła do Aladara. Objęła palcami brudną i śliską kratkę. Była wykonana z solidnego metalu i mocno przyczepiona do chodnika. Nancy szczerze wątpiła czy uda im się ją podnieść.
- Dobra, na trzy- Aladar spojrzał w jej oczy- Raz, dwa, trzy!
Nancy szarpnęła z całej siły. Ku jej zdziwieniu kratka ustąpiła. Razem odrzucili ją na ulicę. Nancy spojrzała zaskoczona na Aladara. Musiał być bardzo silny.
- Ja pójdę przodem- powiedział. Ostrożnie zszedł po metalowej drabince i zanurzył się w czarnej otchłani- Schodźcie!- krzyknął z dołu. Nancy zeszła następna.

Szczeble drabinki były lepkie i śliskie, jeden fałszywy krok mógł ją kosztować upadek i skręcenie karku. Po raz ostatni zaczerpnęła świeże powietrze i zanurzyła głowę we wnętrze czarnej jamy. Od razu poczuła odrzucający zapach pleśni, zgnilizny i wilgoci. Syknęła z obrzydzenia. Nigdy wcześniej nie spotkała się z równie odrażającą mieszanką. W kanale było ciemno. Jedynym źródłem światła było kulisty otwór, przez który weszła. Nancy rozejrzała się za Aladarem. Nigdzie go nie było. Powoli zanurzyła się w ciemność. Przysunęła dłoń do paska i położyła ją na pistolecie. Jeżeli Aladar coś planuje, ona nie da się zaskoczyć.
- Cholera jak tu śmierdzi- jęknęła Ana wchodząc na pierwsze stopnie drabinki.
- Zaczekaj nie schodź jeszcze!- krzyknęła Nancy.
- Ale dlaczego?- zapytała rozglądając się po kanale- Gdzie jesteś? Nie widzę cię.
- Po prostu poczekaj!- odkrzyknęła Nancy. Oblizała wargi i dalej przesuwała się po brudnej podłodze starając się przy tym nie wytworzyć żadnych dźwięków. Nagle tunel wypełnił się bladym żółtawym światłem. Nancy podniosła gwałtownie głowę do góry, tuż nad nią rozbłysła żarówka. Rozejrzała się niepewnie. Kilka metrów przed nią stał Aladar.
- Generator jeszcze działa, przez jakiś czas będziemy mieli światło- powiedział zamykając metalową klapę pudła zawieszonego na ścianie. Odwrócił się do Nancy i natrafił spojrzeniem na jej dłoń trzymającą przyczepiony do paska pistolet.
- Dalej chcesz mnie zabić?- zapytał cicho unosząc spojrzenie na jej twarz. Nancy nie odpowiedziała- Ja tego wcale nie muszę robić. W każdej chwili mogę zawrócić na powierzchnię i zostawić was tu samych. Nie zmuszaj mnie żebym to zrobił.

- Czy mogę już zejść?!- krzyknęła Ana.
- Pewnie!- okrzyknął Aladar, uśmiechając się na widok jej skurczonej sylwetki kurczowo przyczepionej do drabinki. Minął Nancy i podszedł do Any. Podając jej dłoń, pomógł jej zeskoczyć zna ziemię. Już po chwili tuż obok nich stał Siwan.
- Idziemy, czeka nas długa droga- mruknął Aladar i ruszył do przodu.
Podróż kanałami, nie należała do najprzyjemniejszych. Najbardziej uciążliwy był smród, który potęgował się z każdym przebytym metrem. Szli pojedynczo, wąskim chodnikiem wzdłuż rzeki ścieków o brunatnym kolorze, w której zanurzone były liczne śmieci, odpady i pływające na powierzchni martwe ciała szczurów. Aladar szedł przodem, tuż za nimi pozostali. Ostrożnie stawiali każdy krok uważając by nie poślizgnąć się na mokrym podłożu i nie wpaść do cuchnącej wody. Z początku próbowali prowadzić uprzejmą rozmowę, jednak ich wysiłki spełzły na niczym i dalszą drogę przebyli w milczeniu, co jakiś czas uskarżając się na trudy podróży i przeklinając naturę za zmysł węchu.

Nancy straciła poczucie czasu. Nie wiedziała jak długą idą. Godzinę, trzy, dzień, a może rok. To nie miało znaczenia. Była wyczerpana. Śmierdzące opary zatruwały jej mózg i odbierały siły. Oddała by życie za haust świeżego powietrza. Pomyśleć, że jeszcze trzy doby temu miała do dyspozycji czyste mieszkanie, z świeżą, pachnącą pościelą, kojącą muzyką wydobywającą się z radia i barek pełen alkoholu. A teraz? Była w odrażającym kanale w którym, co chwilę musiała hamować odruch wymiotny. Pieprzone życie. Nie tylko ona była u kresu wytrzymałości. Siwan i Ana również nie byli w najlepszym stanie. Zmęczenie, zmarznięci i głodni, z coraz większym trudem stawiali następne kroki. Jedynie Aladar się trzymał. Szedł wyprostowany i ożywiony, co jakiś czas popędzając towarzyszy, jakby godziny marszu wcale go nie zmęczyły.
- Już niedługo- powiedział słysząc za plecami ich zdyszane oddechy. Kilka metrów dalej, skręcił w prostopadły korytarz. Nancy ucieszyła się, że w tej części kanałów, nie będzie już im towarzyszyć śmierdząca rzeka odpadów, ale szybko przekonała się, że radość była zbyt wczesna. Z zawieszonych nad sufitem ogromnych rur, ciągnących się przez całą długość kanału spadały na nich krople wody (Nancy przynajmniej miała taką nadzieje, że to była woda). Po godzinie byli już prawie cali przemoknięci i lepcy.
- Tu przenocujemy- oznajmił Aladar skręcając w niewielką wnękę. Cała trójka odetchnęła z ulgą. Aladar zsunął z pleców plecak i wyjął z niego koce, po czym rozłożył je na ziemi.
- Która godzina?- zapytała Ana opadając ciężko na koc.
- Wpół do drugiej- powiedział Aladar patrząc na zegarek.
- Szliśmy prawie dziewięć godzin- mruknęła z zastanowieniem- A ja myślałam, że całą wieczność.
Wyjęli z plecaka Siwana kilka puszek konserw, paczkę chipsów i trzy opakowania krakersów. Mimo, że od południa nic nie jedli, kawałki jedzenie nie mogły im przejść przez gardło. Sceneria i zapach kanałów, odbierał im cały apetyt. Popijając wodą, przeżuwali leniwie chipsy, by nie stracić sił. Tylko Aladarowi nie przeszkadzało, w jakim otoczeniu się znajduje i w kilka sekund łapczywie pochłoną puszkę konserw i całe opakowanie krakersów.
- Jutro wejdziemy do bunkrów- powiedział wycierając okruszki z brody- Muszę was przed czymś ostrzec. Bunkry są zamieszkałe.
Łyżka z mięsną papką utknęła w połowie drogi do ust Nancy. Zamarła w bezruchu. Czy on mówił o...
- Przez kogo?- zapytała Ana, odkładając niedokończoną paczkę chipsów.
- Przez nieudany eksperyment kapłanów.
- Niewiele nam to mówi- mruknął Siwan.
- Przez Nocnych Łowców- dokończyła Nancy. Aladar spojrzał na nią zaskoczony.

- Kim są Nocni Łowcy?- zapytała Ana, przeskakując nerwowym spojrzeniem z Nancy na Aladara.
- To martwi ludzie, ożywieni przez kapłanów- zaczął Aladar- Taki ich mały eksperyment. Nazwano ich Nocnymi Łowcami, ponieważ boją się światła słonecznego. Przez słońce ich skóra najpierw pokrywa się bąblami, a potem staje w płomieniach. To bezmyślne potwory, mające tylko jeden cel... zabijać. Żywią się ludzkim mięsem, a do tego mają ogromną siłę.
- I one są tu?- zapytała z niedowierzaniem Ana.
- Kapłani nie mogli nad nimi zapanować. Zamknęli ich w podziemnych bunkrach, przymykając oko, na to, że od czasu do czasu wychodzą nocą na powierzchnię i rozpoczynają łowy w strefie C. Pełnią jeszcze jedno zadanie. Strzegą rury wychodzącej za mury miasta.
- Dopiero teraz nam o tym mówisz?!- krzyknęła wzburzona Ana i podniosła się z ziemi- Prowadzisz nas prosto w siedlisko tych potworów!
- Spokojnie- powiedział łagodnie Aladar- Jest sposób by obok nich przejść, tylko będziecie musieli dokładnie wykonywać moje polecenia- urwał czekając na sprzeciw, nikt się jednak nie odezwał- Nocni Łowcy są aktywni tylko w nocy. Za dnia śpią i to jest nasza szansa. Przemkniemy się obok nich, kiedy będą spali. Jeśli będziemy zachowywać się cicho, nie obudzimy ich.
- To samobójstwo...-jękną Siwan.
- Ale też nasza jedyna szansa. Nocni Łowcy to bezmózgie istoty, kierujące się jedynie instynktem. Są ślepe, ale mają bardzo dobrze rozwinięty zmysł słuchu...
- To ma nas przekonać?- zapytała drwiąco Ana.
- Kiedy śpią, są w głębokim letargu. Tylko naprawdę potężny hałas, mógłby ich zbudzić. Więc jeśli będziemy się zachowywali dostatecznie cicho mamy szansę przejść obok nich.
- Ilu ich jest?
- Sześciu.
- Nikt ich nie strzeże?- zapytała Nancy.
- Prędzej by zjedli swoich strażników.
Siwan i Ana przyglądali mu się w milczeniu, analizując w głowach zaistniałą sytuacje. Tylko Nancy była spokojna. Nagle wrócił jej apetyt. Sięgnęła po chipsy i chrupiąc słone ziemniaczane plasterki uśmiechnęła się delikatnie. Bez trudu wyczytała z twarzy Aladara, że zależy mu na tym, by z nim poszli. Być może tak chce się ich pozbyć? Zapchać ich trójką paszcze Nocnych Łowców? Nie, to jeszcze nie to. Nie zadawał by sobie tyle trudu, by ich zabić. On musi mieć jakiś inny cel. Tylko co to może być....
- Zgoda- powiedziała połykając chipsy- Przejdziemy obok Nocnych Łowców.
- Nancy, o czym ty mówisz?- zapytała skołowana Ana.
- Aladar ma racje, w dzień przy zachowaniu środków bezpieczeństwa, nic nam nie grozi.
- Jesteś tego pewna?- upewniła się Ana.
- Tak- pokiwała głową.
- W takim razie niech będzie- zadecydowała Ana- Idziemy.
***
Nancy otworzyła oczy i spojrzała na trzy śpiące półokręgu postacie. Cholera, obiecała sobie, że nie zaśnie. Miała stać na czatach. Jednak zmęczenie okazało się być zbyt duże by mogła mu się oprzeć. Po raz kolejny dotarło do niej, że jest tylko człowiekiem. Przez chwilę leżała w bezruchu wpatrując się w czarny sufit. Tych kilka godzin snu było orzeźwiającym zastrzykiem energii dla jej ciała. I dobrze. Skoro ma dziś wejść w samo gniazdo Nocnych Łowców, musi mieć siły. Usiadła na kocu i ziewnęła głośno.
- Chyba muszę ci podziękować.
Nancy spojrzała na Aladara. Leżał wsparty na łokciu, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami.
- Za co?- zapytała zakłopotana.
- Za to, że pomogłaś mi ich przekonać- wyjaśnił- Gdyby nie ty, pewnie już byśmy byli w drodze powrotnej.
- Nie znasz Any- powiedziała Nancy patrząc na rudowłosą kobietę- Zrobiłaby wszystko, żeby wydostać się z miasta- urwała na chwilę- Czemu tak ci zależy, żebyśmy szli z tobą?
- Sam nie wiem- Aladar wzruszył ramionami- Chyba boje się iść sam- dodał.

Nancy spojrzała na niego zaskoczona. Wiedziała z doświadczenia, że faceci rzadko wyznają, że czegoś się boją.
Aladar różnił się od całej reszty i nie tylko pod tym względem. On był taki... inny. Nancy uniosła się z podłogi.
- Dokąd idziesz?- zapytał Aladar.
- Znaleźć toaletę.
- Iść z tobą?
Nancy odwróciła się na pięcie i przekrzywiła głowę.
- Myślę, że sobie sama poradzę- powiedziała nie mogąc powstrzymać uśmiechu- A jeśli nawet potrzebowałabym towarzysza, to na pewno nie twojego.
Aladar uśmiechną się szeroki i mrugną do niej zawadiacko.
- Oj Nancy, nie flirtuj ze mną, bo się jeszcze w sobie zakochamy.
- Nie licz na to- roześmiała się. Wyszła z wnęki i ruszyła w głąb korytarza. Przeszła kilka metrów i rozejrzała się instynktownie, sprawdzając czy jest sama. Nie było to najwygodniejsze miejsce, no ale nie będzie narzekać...
- Pani Morrison?

Nancy odwróciła się gwałtownie. Zza rogu wynurzył się rudowłosy chłopiec. Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
- Roni?

Chłopiec był jeszcze bardziej wychudzony, niż wtedy kiedy Nancy widziała go po raz ostatni. Pod jego oczami zakreślone były ogromne sińce, wynik wielu dni zmęczenia i nocy bez snu. Gdy tylko wyjęli z plecaków konserwy Roni rzucił się na nie jak wygłodniałe zwierze. W kilka sekund pochłoną połowę zapasów żywności, nie tracąc nawet czasu na przegryzanie kawałków jedzenia tylko od razu połykając je w całości, starając się zagłuszyć kilkudniowy głód. Efekt był do przewidzenie. Skurczony żołądek Roniego nie był w stanie pomieścić takiej ilości jedzenia i chłopiec zwymiotował wprost na koc, na którym siedział. Musieli więc spakować swoje rzeczy i przenieść się kilka metrów dalej, z żalem zostawiając brudny koc.
Roni uparcie milczał. Nie odpowiadał na ich pytania. Kiwał się do przodu i do tyłu, wpatrując się w tylko dla siebie widziany horyzont. Widząc jego stan zdecydowali się nie dręczyć go pytaniami i cierpliwie czekać, aż chłopiec będzie gotowy opowiedzieć im swoją historię. W końcu zmęczony zasnął, skulony na kocu, co jakiś czas wydając z siebie ciche pomruki.
- Co z nim zrobimy?- zapytała Ana gryząc ze zdenerwowania paznokcie.
- To proste, musimy wyprowadzić go na powierzchnię- powiedział Siwan, niezadowolony z bliskiej perspektywy ponownego marszu wzdłuż kanału.
- Nie wiem czy to najlepsze rozwiązanie...- szepnęła Nancy, przyciągając na siebie zaskoczone spojrzenia.
- Czy ty chcesz....- zaczął Siwan- Żeby on z nami poszedł? To tylko dziecko! Nie możemy go tak narażać! Czy ty nie masz za grosz odpowiedzialności?
Nancy z opuszczoną głową przyjęła na siebie atak Siwana.
- Lepiej żeby poszedł z nami...- mruknęła spoglądając przelotnie na uśpioną twarzyczkę chłopca.

- Co? O czym ty mówisz?! Przecież pchamy się prosto w siedlisko pieprzonych potworów!- krzyczał wymachując rękami.
- Siwan uspokój się- szepnęła Ana kładąc mu rękę na ramieniu- Obudzisz chłopca.
Siwan posłusznie umilkł, dysząc ciężko i wbijając w Nancy gniewne spojrzenie.
- Szuka go policja. Mały uciekł z zakładu dziecięcego. Jeśli go złapią, powie im, że widział nas w kanałach. Jak myślisz ile czasu im zajmie dojście do tego, że emigrujemy?
- Trwa wojna, nie będą się nami przejmować- powiedział Siwan odpierając argumenty Nancy.
- To wojna o Lucy!- powiedziała unosząc się Nancy- Jeżeli kapłani dowiedzą się, że Ana przebywa poza miastem, dojdą do wniosku, że będzie chciała dołączyć do Cefeusza i przekazać im swoje informacje o Lucy. W takim wypadku zrobią wszystko by nas odnaleźć.
Siwan zamilkł, nie odnajdując już żadnych powodów, by trzymać się przy swoim zdaniem. Chociaż nie chciał narażać dziecko, w ciszy przyznał Nancy racje.
- Więc chłopiec idzie z nami- mruknęła Ana, czule patrząc na uśpioną twarz Roniego.


Poczekali do rana, aż chłopiec się obudzi i wyruszyli w dalszą drogę. Roni o nic nie pytał, posłusznie szedł przy boku Nancy. Wszyscy byli zdenerwowani i niepewni. Mimo gorących zapewnień Aladara, że przejście obok Nocnych Łowców jest bezpieczne, nie potrafili wyzbyć się uczucia strachu. Szli szybko, kręcąc się w labiryncie korytarzy. Roni nie odstępował Nancy na krok. Kilka razy chwycił ją za rękę. Nancy nie podobała się ta nadmierna bliskość. Myślała tylko o tym jak wyrwać swą dłoń z kościstych palców Roniego. Udawała więc, że musi się podrapać, ziewnąć, wyciągnąć z kieszeni chustkę, czy poprawić włosy. Po tym małym przedstawieniu opuszczała rękę swobodnie wzdłuż ciała, licząc na to, że Roni już jej nie chwyci. Jednak chłopiec wciąż uparcie owijał swe palce wokół jej dłoni. W końcu dała za wygraną i pogodziła się z myślą, że Roni trzyma ją za rękę, starając się przy tym ignorować rozczulone spojrzenie Any, rzucane co jakiś czas w ich kierunku.

- Podejdźcie tu- zawołał Aladar, zatrzymując się. Wszyscy zebrali się wokół niego, tworząc kanciasty krąg- Za jakieś pięćdziesiąt metrów wejdziemy do komory Nocnych Łowców. Pamiętajcie, że oni mają bardzo wyczulony słuch, więc od teraz żadnych rozmów, kichnięć, szeptów, czy nawet głośniejszego przełykania śliny. Nic! Absolutna cisza. Zrozumieliście?- zapytał. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami- Idziemy.
Przeszli kilka metrów i nagle Nancy zorientowała się, że nie ma przy niej Roniego. Odwróciła się. Chłopiec stał nieruchomo za nimi.
- Roni chodź- zawołała go wykonując zachęcający ruch ręką. Chłopiec nawet nie drgną, tylko rozglądał się po ścianach tymi swoimi wielkimi zielonymi oczami, przypominającymi dwie szklane kule, pęknięte od środka.
- Co się stało?- zapytała podchodząc do niego.
- Tam są potwory- wyszeptał słabym, wystraszonym głosem. Nancy westchnęła ciężko i kucnęła obok chłopca.
- Wiem, przejdziemy obok nich- powiedziała spokojnie i powoli. Po chwili dołączyła do nich Ana.
- Co się stało?- zapytała. Nancy już otworzyła usta by odpowiedzieć jednak Roni ją ubiegł.
- Te potwory nas zabiją!- krzyknął piskliwie.
- Skarbie, oni teraz śpią nie zrobią nam krzywdy- odparła uspokajająco Ana, siląc się na radosny uśmiech.
- Zabiją nas!- powtórzył uparcie z trudem łapiąc oddech.
- Nie Roni, nic nam się nie stanie...- zaczęła Nancy- Obronie cię- dodała cicho z niechęcią. Chłopiec zwrócił na nią wystraszone spojrzenie.
- Nie pozwoli pani mnie skrzywdzić?- zapytał z nadzieją.
- Nie pozwolę, wszystko będzie dobrze. Musisz być dzielny.
- Jestem dzielny- odparł unosząc dumnie pierś.
- Wiem Roni, chodź musimy już iść.
Uniosła się i sama, bez przymusu podała chłopcu swoją rękę, którą od razu chwycił. Razem w trójkę dołączyli do Siwana i Aladara i ruszyli dalej.
***
Byli coraz bliżej. Nancy czuła drapiący swąd śmierci unoszący się w powietrzu. Szli powoli, w ciasnej, zwartej grupie, starając się stawiać jak najcichsze kroki. Aladar wprowadził ich w prostopadłą uliczkę i wtedy to zobaczyli. Wejście do komory Nocnych Łowców. Ruszyli w kierunku sporego kamiennego łuku, wspartego na kolumnach. Obok kolumn, wyryte były w ścianie dwie kamienne postacie, dawnych,zapomnianych bożków. Nancy poczuła jak Roni ściska ją za rękę. Powoli przeszli przez łuk i zatrzymali się. Wtedy w nozdrza uderzył ich metaliczny, doskonale znany odór.
Odór krwi.

Zeschnięta krew była wszędzie, na ścianach podłodze. Ten zapach utwierdził ich w przekonaniu, że pogłoski krążące wokół natury nocnych Łowców, nie były tylko wymysłem. Rozejrzeli się niepewnie po komorze. Mroki pomieszczenia rozpraszały świece, pozawieszane na ścianach. Wnętrze sali wypełniało małe, podziemne jeziorko o czystej, przejrzystej wodzie. Na jego tafli unosiły się niewielkie wysepki, na których ustawione były trumny. Nancy przeskakując spojrzeniem z jednej na drugą, szybko je policzyła. Sześć, czarnych trumien. Tak jak mówił Aladar. Przez podziemne jeziorko prowadziła prosta, kamienna ścieżka, wprost do wyjścia po drugiej stronie. To była ich droga do wolności. Aladar machnął ręką, dając im znak by szli dalej. Kiwnęli głowami. Powoli przesuwali się po kamiennej posadce. Nancy wstrzymała oddech bojąc się, że świst powietrza wydobywający się z jej ust może zakłócić sen Nocnych Łowców. Rozglądali się niepewnie po trumnach upewniając się, że wieko żadnej z nich się nie unosi. Z każdym przebytym metrem byli coraz bliżej kanciastego łuku, bramy do wolności. Mijali kolejne trumny, w których wnętrzu ułożone były ciała potworów. Kiedy z którejś z nich wydobył się cichy pomruk, lub sapnięcie stanęli nieruchomo czekając. Po chwili ruszyli dalej.

Jeszcze tylko kilka metrów, kilka kroków. Minęli ostatnią trumnę i weszli pod kamienny łuk. Najgorsze mieli za sobą. Nancy z ulgą wypuściła powietrze. Teraz tylko musieli znaleźć rurę....
Nagle ciszę przerwał donośny chrupot. Rozniósł się echem po półkolistym sklepieniu i wypełnił komorę. Nancy odwróciła się gwałtownie i spojrzała na stojącą za nią Anę. Miała szeroko otwarte oczy i skamieniałą w grymasie przerażenia twarz. Uniosła powoli nogę i spojrzała na roztrzaskaną pod ciężarem jej ciała kość. Ana podniosła głowę posyłając Nancy przepraszające spojrzenie. Wtedy ciszę rozdarł kolejny dźwięk. Tym razem dobiegający z wnętrza komory. Było to przeciągłe, mrożące krew w żyłach skrzypnięcie drewna. Zajrzeli do wnętrza sali i zobaczyli jak wieko jednej z trumien unosi się, wypychane od środka przez rękę o sinej, mdłej skórze i krogulczych paznokciach.

Z ręką wyłoniło się ramię tułów i głowa. Stwór usiadł wewnątrz trumny. Długie czarne włosy, opadały wzdłuż jego ramion, a połowa twarzy zakryta była przez czarną maskę. Uniósł powieki odsłaniając czarne gałki oczne i z cichym zgrzytem kości przekręcił głowę w ich stronę. Stali nieruchomo sparaliżowani strachem, wpatrując się w Nocnego Łowcę. Wtedy z gardła potwora wydobyło się przerażające, suche charczenie, które rozdzierało boleśnie ich uszy. Wystraszona Ana próbowała się cofnąć i znów nadepnęła na kość. Nocny Łowca jednym susem wyskoczył z trumny na kamienną ścieżkę.
- Uciekajcie!- wrzasnął rozpaczliwie Aladar. Wszyscy poderwali się do ucieczki. Za ich plecami rozbrzmiał zgrzyt kolejnych otwierających się trumien.
Biegli najszybciej jak potrafili. Nancy ciągnęła za rękę przerażonego Roniego, zmuszając go do szybszego biegu. Ogromne ilości adrenaliny pulsowały w jej żyłach, zmuszając ciało do nadludzkiego wysiłku. Byli coraz bliżej. Ich syk radości, z powodu nadchodzącej uczty roznosił się po całym korytarzu. Aladar skręcił w kolejny tunel.
- Szybciej!- krzyczał Aladar. Nancy odwróciła się. W półmroku korytarza zobaczyła cztery nagie sylwetki Nocnych Łowców. Biegli w nieco pokraczny sposób, skacząc z jednej strony kanału na drugą. Nancy dostrzegła, że jeden z nich przesuwa się po ścianie, zaczepiając ostrymi pazurami kamiennych płyt. Przeklęła głośno i odwróciła głowę nie mogąc już na nich patrzeć. Cholera byli coraz bliżej! Nie uda się im!

Pociągnęła mocno za rękę Roniego i brutalnie wypchnęła go przed siebie. Drugą ręką odszukała doczepiony do pasa pistolet. Odwróciła się gwałtownie i zaciskając zęby wystrzeliła dwie rozpędzone kule, prosto w goniących ich Nocnych Łowców. Pierwsza kula ledwo drasnęła jednego z nich w udo. Druga trafiła prosto do celu. Uderzyła w szeroką klatkę piersiową Nocnego Łowcy, przebiła się przez mostek i brnęła dalej w jego ciało. Siła uderzenia odrzuciła potwora do tyłu. Spojrzał tępo na dziurę na swojej piersi, z której sączyła się czarna maź. Ryknął rozłoszczony i wznowił swój pościg z większym zapałem i determinacją.
- Cholera- szepnęła Nancy i rzuciła się do biegu. Kule nie mogą ich skrzywdzić. Więc jak ich zabić?! Po raz pierwszy metalowa konstrukcja w jej dłoni okazała się być bezużyteczna. Przez krótką chwilę chciała ją wyrzucić, jednak powstrzymała się dochodząc do wniosku, że może jej się jeszcze przydać jak wybrnie z tego bagna.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie ma nikogo przed nią. Nie było Roniego, Aladara, Any i Siwana. Nikogo. Była zupełnie sama. Tylko ona i Nocni Łowcy. Dobiegła do rozwidlenia, nie miała czasu by się zatrzymać i zastanowić się, którą drogę wybrać, więc polegając jedynie na własnym instynkcie pobiegła w lewy korytarz.
Zostawili ją.
Złożyli ją w ofierze, by spowolnić goniące ich potwory. Zimny dreszcz wściekłości rozlał się po jej ciele. Cholerni s****iele!
Biegła dalej, ale dobrze widziała, że lada chwila wpadnie w szpony potworów. Skręciła w kolejną uliczkę i wpadała do znajdującej się obok wnęki. Przywarła mocno do ściany i wstrzymała oddech. Jeżeli będzie cicho, naprawdę cicho, nie zauważą ją. Musi tylko być cicho, cichutko... Nocni Łowcy wpadli do korytarza i pobiegli dalej nieświadomi mijając swoją niedoszłą ofiarę. Nancy ukryta w mroku, patrzyła jak mijają ją kolejne rozpędzone potwory. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... Cała szóstka nie zatrzymując się pobiegła dalej korytarzem. Nancy westchnęła z ulgą i zaraz tego pożałowała. Ostatni z nich zatrzymał się i przekręcił głowę w jej stronę. Już miała rzucić się do ucieczki, ale tamten był szybszy.

Jednym, dużym skokiem znalazł się tuż obok niej. Dzieliło ich zaledwie pół metra. Nancy poczuła mdły zapach zgnilizny, swąd rozkładającego się ciała. Nocny Łowca wyprężył się i nasłuchiwał starając się wyłapać choćby najmniejszy szmer. Nancy bacznie go obserwowała. Dopiero teraz zauważyła, że Nocni Łowcy są nadzy. Jego skóra miała nienaturalny, lekko zielonkawy odcień. Ciało było pokryte licznymi szramami i ranami, które nigdy się nie zagoją. Nie mogła dostrzec twarzy, ponieważ w połowie zakrywała ją maska i długie czarne włosy. Widziała jedynie oczy. Skośne, zielone kocie oczy, które nie mogły należeć do człowieka. I to jej wystarczyło, nie chciała wiedzieć, co kryje się pod maską i cienkimi, przerzedzonymi włosami. Widok chudego, przygarbionego ciała, z wystającymi kośćmi był wystarczająco odrażający.
Nocny Łowca pochylił głowę i wciągnął powietrze w nozdrza. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. Zatrzymał się kilka centymetrów przed jej twarzą i stanął nieruchomo. Nancy zadrżała. Może jej nie zauważy, może pójdzie dalej i da jej spokój, może...
Nagle Nocny Łowca rzucił się na nią i powalił ją na ziemię. Nancy szarpała się wściekle próbując wyrwać się spod ciężkiego ciała. Poczuła jak brudne obślizgłe dłonie sunął się do jej twarzy. Szpony potwora przebiły jej skórę, niebezpiecznie blisko szyi i kryjącej się w jej wnętrzu tętnicy. Nancy krzyknęła z bólu. Rozpaczliwie starała się wyrwać z pułapki. Kopała go, biła, okładała pięściami. Nic nie pomagało. Był znacznie silniejszy od niej i miał wyraźną ochotę skręcić jej kark. W geście rozpaczy chwyciła go za włosy i pociągnęła z całej siły, wyrywając kilka kosmyków jak, również ściągając z jego twarzy maskę.

Przed oczami zobaczyła szeroko rozdziawioną w grymasie wściekłości paszczę, ze spiczastymi zębami. Krzyknęła przerażona, starając się odsunąć od siebie ostre zęby.
***
Nancy odchyliła głowę starając się odsunąć od ostrych kłów, które nieuchronnie zbliżały się do jej twarzy. Poczuła jak krople śliny spadają na jej policzek i powolnym lepkim strumieniem spływają w stronę jej ucha. Zacisnęła powieki, czekając na pierwsze ugryzienie.
Nagle potwór rykną przeraźliwe. Nancy otworzyła oczy i zobaczyła wyciągniętą dłoń, przyciskającą jakiś niewielki przedmiot do czoła Nocnego Łowcy. Zasyczał z bólu i odskoczył przerażony uwalniając Nancy. Podniosła się lekko i zobaczyła na czole potwora, dwie przecinające się kreski. Krzyż. Nocny Łowca wciąż skowycząc boleśnie wycofał się w głąb tunelu. Nancy poczuła jak czyjaś ręka łapie ją za przedramię i agresywnie podnosi do góry.
- Nic ci nie jest?- zapytał Aladar. Przez krótką chwilę oniemiała wpatrywała się w niego. Na widok jego twarzy powróciło uczucie wściekłości i zawodu.
- Zostawiliście mnie!- krzyknęła rozłoszczona, popychając go z całej siły. Aladar zachwiał się z trudem utrzymując równowagę.

- Nie zostawiliśmy cię! To ty się zgubiłaś, gdy tylko zauważyliśmy, że cię nie ma wróciłem z Siwanem po ciebie- wytłumaczył, masując obolałą pierś, na którą przyjął cios Nancy. Nancy odgarnęła włosy i przyjrzała mu się badawczo.
- Co to jest?- zapytała spoglądając na jego dłoń w której zaciskał drewniany krzyż.
- Nic takiego- mruknął chowając tajemniczy przedmiot do kieszeni- Musimy znaleźć Siwana i spieprzać stąd- powiedział i nie czekając na odpowiedz Nancy, ruszył przed siebie. W milczeniu przeszli przez kilka korytarzy. Nancy wbiła spojrzenie w sam środek jego pleców. Wrócili po nią. Zdawała sobie sprawę, że była to bardzo niebezpieczna decyzja, nie mieli przecież żadnej pewności, że wciąż żyje, ani gdzie się znajduje. Mimo to wrócili po nią. Czy ona też by wróciła po któregoś z nich? Nie... chyba nie. Odgarnęła kruczoczarny kosmyk włosów opadający jej uparcie na twarz. Nie wróciłaby po nich. Pozwoliłaby im umrzeć. Dlatego wyprężając wszystkie szare komórki w swoim mózgu, próbowała zrozumieć, czemu postanowili ją uratować i tak ryzykować własne życie. Jaki w tym sens?
Zatrzymali się słysząc stukot kroków roznoszący się po tunelu. Z prostopadłego korytarza wynurzyła się męska sylwetka. Siwan.
- Znalazłeś ją!- powiedział radośnie uśmiechając się na widok Nancy- Na szczęście nic ci się nie stało. Czy... czy to krew?- zapytał drżącym głosem na widok nasączonego czerwoną cieczą golfu Nancy.
- Tak- mruknęła Nancy, patrząc na otwartą ranę- Jeden z tych skurczybyków rzucił się na mnie.
Siwan pokiwał ze zrozumieniem głową, odwracając ukradkiem spojrzenie. Nagle w tunelu rozległ się dobrze im znany syk. Spojrzeli jednocześnie na mroki rozciągające się za nimi.
- Musimy uciekać- szepnął Aladar, próbując dojrzeć coś w ciemności- Są już blisko.
Cała trójka ruszyła biegiem do przodu. Aladar biegł przodem, skręcił w pobliski zakręt i znów znaleźli się w kanale. Musieli biec pojedynczo przez wąską ścieżkę, wzdłuż rzeki ścieków.
- Tędy!- krzyknął Aladar prowadząc ich w kolejny korytarz. Nancy zobaczyła okrągły otwór w ścianie, znajdujący się na końcu tunelu. Przez otwór przedzierało się jaskrawe światło. Światło słoneczne.
Dobiegli do końca i zdyszani stanęli nad krawędzią. Woda ze ścieków przelewała się swobodnie poza mury miasta i spadała pionowo w dół, formując się w szybki, wartki wodospad. Nancy spojrzała w dół. U podnóża murów rozciągała się niewielka, aczkolwiek głęboka fosa, wypełniona brudną, zielonkawą wodą.
- Musimy skakać- oznajmił Aladar.. Odpływ, w którym się znajdowali znajdował się kilkanaście metrów nad ziemią. Czyli stanowczo zbyt wysoko dla osoby, której jedyną słabością jest lęk wysokości.
- Strasznie długa droga w dół- jęknęła niezadowolona. Aladar wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu, rozciągającym się na pół twarzy. Na widok psotnych iskierek wesoło tańczących w jego oczach, Nancy odsunęła się instynktownie. O nie, on chyba nie zamierza zrobić tego, o czym myślała.
- Nawet nie próbuj- powiedziała stanowczo grożąc mu palcem, jakby karciła małe dziecko. Uśmiech Aladara wydłużył się jeszcze bardziej. Wtedy poczuła jak jego dłonie opierają się na jej ramieniu i wypychają ją lekko do przodu. W jednej chwili straciła grunt pod nogami. Spadała, wrzeszcząc na całe gardło i wymachując kończynami. Silny podmuch chłodnego wiatru targał jej włosy i ubranie. W ostatniej chwili zasłoniła rękami twarz i uderzyła boleśnie, całym ciałem o tafle fosy. Była pod wodą. Przez krótki czas, zdezorientowana unosiła się w brudnej cieczy. Z jej ust wydostały się niewielkie bąbelki powietrza. Machając wściekle rękami, unosiła się gładko, do góry i przebiła głową granicę miedzy wodą, a powietrzem.

Zachłannie wciągnęła tlen do płuc i rozejrzała się. Po chwili obok niej znaleźli się Aladar i Siwan. Delikatnie obejmując ją w pasie, pomogli jej dopłynąć na brzeg.
- Zabije cię- mruknęła słabo Nancy opadając na suchą powierzchnię. Ze zrezygnowaniem położyła się na ziemi, wystawiając twarz na promienie słoneczne. Pływanie w mętnej wodzie, ze zranionym ramieniem, było zbyt męczące. Nie miała nawet siły się z nim kłócić. Aladar i Siwan usiedli obok niej dysząc ciężko.

- Za każdym razem jak ratuje ci życie, ty próbujesz mnie zabić- powiedział rozbawiony. Pochylił głowę wplatając palce we włosy i otrzepał je z ociekających kropel wody.
- Co tak długo?!
Nancy odwróciła się i spojrzała na przemoczoną Anę.
- Czekaliśmy na was wieki!- ciągnęła dalej- Już myślałam, że...
- Pani Morriosn!- Roni podbiegł do Nancy. Oplótł ręce wokół jej szyi i wtulił się w nią całym ciałem. Kiedy przycisnął ramię do jej rany, Nancy zasyczała z bólu.
- Musimy to opatrzyć- mruknęła Ana, dopiero teraz dostrzegając krew sączącą się z ramienia Nancy- Siwan daj mi plecak.
Siwan ściągnął z siebie plecak i rzucił go pod nogi Any.
- Wszystko mokre- jęknęła wyciągając po kolei z plecaka ciuchy i koce. Podniosła się z klęczek i ułożyła przemoczone ubrania na pobliskim kamieniu.
- Powinny niedługo wyschnąć. Jest chyba ze trzydzieści stopni- oznajmiła opierając dłonie na tali- Panowie won!- dodała stanowczo. Aladar i Siwan podnieśli na nią zaskoczone spojrzenia.
- Muszę opatrzyć Nancy i nie będę zakładała jej opatrunku przez ubranie- wyjaśniła widząc ich zaskoczone twarze. Spojrzeli na siebie i wymienili się niezadowolonymi minami. Niechętnie unieśli się z ziemi i ciężko, szurając nogami przenieśli się za pagórek. Ana próbowała pomóc Nancy zdjąć golf. Okazało się to być zbyt bolesne dla Nancy, która przy każdym gwałtowniejszym ruchu wydała z siebie pisk bólu. Nie widząc innego wyjścia Ana rozerwała jej ubranie.
- Jest dość głęboka- mruknęła w zastanowieniu oglądając ranę.
- Po prostu owiń to bandażem- powiedziała Nancy odwracając głowę. Oddałaby wszystko za butelkę szkockiej.
- To nie wystarczy, kto wie jakie świństwa pływają w tej wodzie- odparła wskazując podbródkiem na fosę- Mogło się wdać zakażenie.
Wyciągnęła z dna plecaka niewielką buteleczkę i wylała jej zawartość na ranę. Nancy zacisnęła zęby, prężąc się z bólu.
- Chłopiec strasznie się do ciebie przywiązał- powiedziała wcierając jej ramię ze smug krwi- Uparł się, żeby też iść po ciebie. Musiałam go siłą zatrzymać. Malec strasznie mocno gryzie- dodała pokazując jej sporego siniaka na nadgarstku.
- Wiem coś o tym...- Mruknęła Nancy.
- Co się stało... z jego rodzicami?- zapytała ściszonym głosem.
- Nigdy nie wspominał o ojcu- odparła z zastanowieniem- Wychowała go matka. Mówił mi, że Nocni Łowcy ją uprowadzili.
- Jak to uprowadzili?- zapytała sięgając po bandaż.
- Oni tak robią. Czasami zaciągają ofiary do swojego gniazda. Zostawiają ją sobie... tak jakby na deser. Roni ubzdurał sobie, że jego matka wciąż żyje i uparcie jej szukał. Aż zawędrował do kanałów.
- Biedny chłopiec- westchnęła ciężko Ana- On chyba widzi w tobie... matkę- dodała z zastanowieniem. Nancy zaśmiała się pod nosem.
- Gorzej wybrać nie mógł... –prychnęła pogardliwie. Ana zamarła w bezruchu i skierowała na nią smutne spojrzenie.
- Proszę cię Nancy nie zrań tego chłopca- wyszeptała- Wystarczająco dużo przeszedł... teraz ma tylko ciebie.
- Może ja nie chcę robić za niańkę- warknęła Nancy odwracając głowę. Ana milcząc wróciła do opatrywania jej ramienia.
- Jak zamierzasz dostać się do Cefeusza?- zapytała Nancy przerywając dłużącą się ciszę.

- Kilka kilometrów na wschód jest szlak przemytu imigrantów. Kilku kupców dorabia sobie na boku wyłapując z obrzeży miast uciekinierów i za opłatą przewożąc ich do wolnych osad. Teraz w czasie wojny, pełno jest takich transportów, doczepimy się do któregoś z nich.
Nancy spojrzała na nią zaskoczona.
- Ładnie to sobie zaplanowałaś...- mruknęła uśmiechając się złośliwie- A co potem? Jak już dostaniesz się do którejś z wolnych osad?

- Zorganizuje sobie samochód- powiedziała wzruszając ramionami- A potem... potem pomyśle co dalej.
W głowie Nancy kręciło się jeszcze jedno pytanie, ale bała się je wypowiedzieć na głos. Nie chciała za bardzo mieszać się w sprawy Any. Póki co były towarzyszkami podróży, jednak nie zamierzała z nią odbić Lucy. Dobrze wiedziała czym to się skończy. Śmiercią. W końcu, łamiąc swoje zasady zebrała się na odwagę i zadała nurtujące ją pytanie.
- A co z Siwanem?
Ana w milczeniu dokończyła opatrywanie Nancy i usiadła obok niej. Lekki podmuch wiatru muskał ich twarze, przynosząc delikatny powiew ciepła i świeżości. Razem wpatrywały się w wysokie potężne mury miasta, które wznosiły się dumnie ku niebu. Nieśmiertelny symbol potęgi Orionu. Klatka w której były zamknięte, przez całe swoje życie. Miejsce, do którego nigdy nie wrócą.
- On zostanie w osadzie- szepnęła, w momencie kiedy Nancy już prawie zapomniała o swoim pytaniu- Nie chce by ze mną szedł. No dobra... koniec tego leniuchowania- powiedziała podnosząc się z ziemi- Nasze ubrania powinny już wyschnąć. Przyniosę je. Musimy się przebrać.
***
Nancy wspięła się na wzgórze i przebiegła spojrzeniem po suchym krajobrazie rozchodzącym się przed jej oczami. Świat za murami miasta był zupełnie inny. Szorstki i martwy. Aż po linię horyzontu ciągnęło się morze brudnej ziemi, bez śladów życia. Żadnej rośliny, czy dzikiego zwierzęcia. Po prostu pusta powierzchnia i gdzieniegdzie porozsypywane nagie skały. Wiatr wiał nieustannie, niosąc ze sobą drobne kryształki pisku, które wpadały do ich oczu, obijały się o ich twarze i dostawały pod ubranie.
Nancy po raz pierwszy zadała sobie pytanie czy właściwie postąpiła opuszczając Orion. Nie wątpiła w to przedzierając się przez śmierdzące kanały, uciekając i walcząc o życie z Nocnymi Łowcami. Dopiero teraz, patrząc na tą martwą, pustą powłokę Ziemi, zapragnęła powrócić do miasta, gdzie wszystko było gładkie, czyste i żywe. Jednak dobrze wiedziała, że droga powrotna już nie istnieje. Pozostaje tylko iść naprzód, zapominając o tamtym świecie, w którym kiedyś żyła.
Postanowili wyruszyć o zmroku. Za dnia, temperatura dochodziła do trzydziestu stopni, a słońce niemiłosiernie paliło ich karki. Podróż byłaby zbyt męcząca. Poza tym nie mieli zbyt dużo zapasów wody. Gdy tylko pierwsze gwiazdy nieśmiało wkradły się na sklepienie nieba, podnieśli się ociężale z ziemi i wyruszyli na wschód.
Nancy odwróciła się i po raz ostatni spojrzała na potężne mury okalające miasto. Miasto, w którym żyła. Gdzieś tam w jego mrocznym wnętrzu, kryło się jej mieszkanie, ślady jej obecności. Odwróciła głowę pozostawiając za sobą wszystkie sentymenty i wspomnienia. Nie miała pojęcia, że już za kilka dni Orion zostanie zrównany z ziemią, jego potężne mury upadną, a kryjący się za nimi mieszkańcy zginą.

Szli w milczeniu przed siebie. Nie gawędzili, nie śmiali się, ani nie skarżyli. Byli zmęczeni, głodni i spragnieni. Co jakiś czas zatrzymywali się by coś zjeść i nabrać sił. Zapasy wody kończyły się w zastraszającym tempie. Pod koniec trzeciego dnia pozostała im tylko jedna butelka wody. Pozbawieni wody, stali się drażliwi. Coraz częściej wybuchały między nimi kłótnie, o krzywo ułożone koce, źle rozpalony ogień, o sprawy, które nie powinny wzbudzać złości. Patrzyli na siebie podejrzliwie, wrogo, jak zwierzęta.
Czwartego dnia Roni wypił ostatnią kroplę wody.
- Ile jeszcze dni będziemy iść?- zapytał Siwan rysując palcem w piasku krzywe kółko.
- Jutro powinniśmy dotrzeć na miejsce- mruknął Aladar wpatrując się w iskry ognia.
- A ile będziemy czekać, aż przyjedzie transport?- spytała Ana patrząc tęsknie na odrzuconą nieopodal pustą butelkę.
- Tego nie wiem- szepnął Aladar, kładąc się na kocu i próbując zasnąć.
Czwarta noc była najcięższa. Mało jedli, przydzielając sobie niewielkie racje krakersów. Ostatnie krople wody zniknęły osiem godzin wcześniej. Uczucie pragnienia doprowadzało ich do szaleństwa. Ich usta były suche i popękane. I ból głowy. Nieprzerwany ból pulsujący w czaszce.
Ana zemdlała pierwsza. Przez długi czas nie mogli jej ocucić. Siwan wpadł w panikę, zaczął biegać w kółko miotając przekleństwami i obwiniając o wszystko Aladara i Nancy. Przerażony Roni się rozpłakał.
- Uspokój się palancie!- wrzasnęła Nancy w stronę Siwana- Zobacz do jakiego stanu doprowadziłeś dzieciaka!

- Do jakiego stanu JA go doprowadziłem!?- wykrzyknął rzucając w jej stronę mordercze spojrzenie- To ty się uparłaś, żeby brać smarka ze sobą! Przez ciebie dzieciak zginie!
Na czole Nancy pojawiła się pulsująca żyłka wściekłości.
- Sam się na to zgodziłeś!
Już po chwili rozbrzmiała między nimi ostra kłótnia. Próby jakie podjął Aladar by ich uspokoić nie przyniosły żadnych rezultatów. Wręcz przeciwnie, tylko podsycały ich wściekłość. Gdyby Ana w porę nie otworzyła oczu, zapewne by się pozabijali.
- Jak się czujesz?- zapytał zdenerwowany Siwan i podbiegł do Any, zapominając o kłótni. Nancy rozejrzała się w poszukiwaniu Roniego. Nawet nie spostrzegła, że chłopiec zniknął.
Znalazła go skulonego za pobliskim głazem. Chłopiec łkał cicho, przyciskając dłonie do uszy. Nancy westchnęła ciężko i pogłaskało go po rudej głowie.
- Już koniec- zapewniła go.
- Nie lubię, gdy dorośli krzyczą- wytłumaczył ocierając ukradkiem łzy. Nancy uśmiechnęła się słabo.
- To normalne Roni, nie ma się czego bać- szepnęła uspokajająco- Chodź, zobaczmy co z Aną.
Kiedy tylko Ana poczuła się lepiej ruszyli dalej. Wciąż jednak nie wyglądała dobrze. Była osłabiona, powoli włóczyła nogami, starając się zapanować nad zawrotami głowy. Zamykała oczy i próbowała sobie przypomnieć smak chłodnej wody w swoich ustach, na swojej twarzy. Jednak, mimo, że wyprężała wszystkie siły swojej wyobraźni, nie potrafiła odtworzyć w suchych ustach smak wody. Dobrze wiedziała, że jest na skraju wyczerpania, że w każdej chwili może runąć w przepaść.
Piątego dnia dotarli do szlaku handlowego. Stanęli obok szerokich torów, których początek i koniec znikał gdzieś za linią horyzontu. Pozostało tylko czekać. Czekać na nadciągających przemytników.
Rozłożyli się nieopodal, ukryci za wielkim głazem, tak by nikt nie pożądany nie mógł ich dostrzec. Znaleźli suche drewno i rozpalili ogień, odcinając się od chłodu nocy. Pełni nadziei, ułożyli się na kocach i zasnęli.

Znowu była w tym pokoju. Małym szarym pokoju, z obdartymi meblami i starymi tapetami na ścianie. W miejscu, którego nienawidziła. Spojrzała na swoje dłonie. Dłonie dziesięcioletniej dziewczynki. Znów była dzieckiem. Przerzuciła spojrzenie niżej, na podłogę. Patrzała na czterdziestoletniego, grubego mężczyznę leżącego w kałuży krwi. Był martwy.

Powoli uniosła nogę i nadepnęła na rękę trupa. Nastąpiła na nią całym ciężarem swojego ciała, aż poczuła łamiące się pod jej stopami kości. Ale on już nie żył i nie mógł czuć bólu. Był martwy, siny. Uniosła głowę i roześmiała się dziecięcym, szalonym śmiechem. On nie żył! Nie żył! NIE ŻYŁ!
Za nic nie mogła powstrzymać salwy śmiechu. W życiu nie była taka szczęśliwa.
- Nie żyjesz- powiedziała rozbawiona patrząc na nieruchomą twarz denata- Nie żyjesz!- powtórzyła głośniej klaszcząc w ręce.
- Nancy...
Odwróciła się gwałtownie. Ktoś był z nią w pokoju. Przebiegła szybko spojrzeniem w poszukiwaniu intruza, ale nikogo przy niej nie było. Była sama.
- Nancy, Nancy coś ty zrobiła...- wyszeptał tajemniczy głos.
Nancy dysząc ciężko, rozejrzała się przerażona.
- Nancy zabiła swojego ojca...
Upadła na kolana i zakryła dłońmi uszy. Ten głos... był w jej głowie!
- Ja go nie zabiłam!- krzyknęła- Jestem tylko dzieckiem!
Z jej oczu popłynęły łzy. Nie mogła go zabić... to nie mogła być ona. Dzieci nie potrafią zabijać ludzi.
- Nancy zabiła...- dalej uparcie powtarzał głos w jej czaszce.
- NIE!- wrzasnęła na całe gardło.

Nancy otworzyła szeroko oczy. Rozejrzała się, dysząc ciężko. Wszyscy jeszcze spali, ułożeni w ciasne kłębki na kocach. Westchnęła ciężko i wplotła palce we włosy. Czuła się tak jakby piorun walnął w sam czubek jej głowy. W jednej krótkiej, nieodwracalnej chwili wszystkie wspomnieni i emocje, które dotąd spychała w najczarniejszy kąt swojego umysłu, wypełzły z ciemności. Słyszała szelest ich ślizgających się macek w swojej głowie. Wszystko wróciło, dawne emocje i przeżycia znów pochłonęły jej umysł. Znów była dzieckiem. znów czuła w ustach słodkawy smak nienawiści i gniewu.
Nie Nancy. To był tylko sen. Koszmar. Złudzenie umysłu. To się tak naprawdę nie wydarzyło, nigdy nie miało miejsca. To tylko sen. Przetarła oczy ze zmęczenia, próbując wyrzucić ze swojej głowy obrazy z koszmaru. To był tylko sen.
Ogień powoli przygasał. Poczuła chłód wiatru oplatający jej ciało. Uniosła się leniwie z koca i sięgnęła po plecak Aladara. Gdzieś tam musi być jej bluza. Wsunęła rękę w otwór i wtedy poczuła pod palcami twardy przedmiot. Chwyciła go i wyciągnęła z plecaka. W dłoni miała książkę. Przysunęła ją do ognia i odczytała napis na okładce. Biblia.
- Biblia, biblia...- mamrotała pod nosem. Gdzieś już słyszała to słowo.
Nagle sobie przypomniała. Taką samą książkę widziała w gabinecie Tomsona. Drżącymi palcami przewertowała kartki. Litery układały się w dziwne, niezrozumiałe dla niej słowa, w innym języku. Dlaczego Aladar miał tą samą książkę co Jordan Tomson? I dlaczego do cholery wziął ją ze sobą? Była gruba i ciężka, zupełnie nie potrzebna.
- Oddaj mi to.
Nancy poderwała głowę i spojrzała na wyciągniętą dłoń Aladara.
- Co to jest?- zapytała stanowczo, nie oddając mu książki- Taki sam egzemplarz widziałam w biblioteczce Tomsona.
Aladar zamrugał zaskoczony i usiadł na kocu.
- To Biblia- powiedział- Święta księga.
Nancy spojrzała jeszcze raz na książkę. Kapłani napisali świętą księgę, była ona głównie spisem praw i nakazów. Każdy obywatel Orionu musiał jej przestrzegać i prawie znać na pamięć. Ale to co Nancy trzymała w dłoniach, nie było księgą kapłanów.
- To jest święta księga innego miasta?- zgadywała.
- Nie- zaprzeczył Aladar kręcąc głową- To jest księga innej religii.

Nancy spojrzała na niego zaskoczona. Każde miasto ustanawiało własną, bardzo podobną do siebie religię, która polegała głównie na ślepym czczeniu kapłanów, wychwalaniem ich i składaniu ofiar w ich świątyniach. Wszelki odłamy, czy herezje, były krwawo tłumione i zabronione.
- Co to za religia?- zapytała.
- To uważana za wymarłą religia chrześcijańska- urwał na chwilę- Głosi ona... że nad światem panuje tylko jeden Bóg. Nieśmiertelna istota, która stworzyła Ziemię i ludzi. On wie wszystko i jest wszystkim. Panuje nad losem człowieka i po śmierci nagradza go biorąc jego duszę do siebie, do nieba, lub skazując go na wieczne męczarnie w piekle. Trzeba żyć i postępować zgodnie z jego zasadami, by dostąpić zbawienia.
- Tomson i Harrison też byli wyznawcami tej wiary?- zapytała pobłażliwie.
- Tak- mruknął- Wszyscy trzej w nią wierzyliśmy, ale to już nie ma znaczenia- dodał odbierając od Nancy książkę.
- Czy to ma jakiś związek z Lucy?- zapytała podejrzliwe.
- Z Lucy? Nie żadnego- odpowiedział śmiejąc się sztucznie. Nancy przyjrzała mu się badawczo. Kłamał. Była tego pewna.
- Nie powiedziałeś mi jeszcze jednej rzeczy- zaczęła, odbiegając od tematu Lucy- Czym zraniłeś Nocnego Łowcę?
Aladar drgnął nerwowo. Sięgnął do kieszeni i wyjął mały drewniany krzyżyk. Dopiero w świetle ogniska Nancy zauważyła, że na krzyżyku rozpostarte jest prawie nagie ciało mężczyzny.
- To jest...- zaczął obracając w palcach krzyżyk- Talizman. Słyszałem, że potrafi odstraszyć Nocnych Łowców.
- Odstraszyć? Wypalił mu dziurę w czole!

- Sam nie wiedziałem, że to się stanie- wzruszył ramionami Aladar. Nancy położyła się na kocu i wbiła spojrzenie w gwiazdy świecące blado na niebie. Aladar coś przed nią ukrywał. Możliwe, iż fakt, że on Harrison i Tomson, wyznawali tą samą wiarę miał jakieś znaczenie. To nie mógł być przypadek.
- Harrison i Tomson są w tym waszym.... niebie?- zapytała pogardliwie, zamykając oczy. Aladar milczał przez dłuższą chwilę.
- Nie wiem...- szepnął- Nie wiem czy zasłużyli na niebo.
Nancy uśmiechnęła się blado i próbowała zasnąć. Nagle do jej uszu doszedł stłumiony, rytmiczny stukot. Otworzyła szeroko oczy. Pociąg.
***
Stukot metalicznych kół przesuwających się po torach był coraz donioślejszy.

Nancy poderwała się i zobaczyła jak wielka, metalowa maszyna wynurza się zza wzgórza. Przypominała bestie, żywego potwora. Ogromne znajdujące się po bokach reflektory oświetlające drogę, były ja para jarzących się oczu. Bestia wściekle parła do przodu wyrzucając z komina kłęby czarnego dymu.
Aladar potykając się o własne nogi, zbiegł ze wzgórza i dobiegł do torów. Stanął na nich w rozkroku i wymachiwał ramionami, krzycząc coś w stronę pociągu. Nancy przerzuciła spojrzenie na nadjeżdżającą bestię. Wyraźnie zwolniła. Udało się. Dostrzegli Aladara.
- Wstawać!- krzyknęła do Any i Siwana. Oboje w jednej chwili poderwali się z posłania i tępym, zaspanym spojrzeniem rozejrzeli się wokół, starając się odgonić cienie snu i powrócić do rzeczywistości.
- Co się stało?- zapytała Ana.
- Pociąg- wytłumaczyła w jednym słowie Nancy starając się dobudzić Roniego. Chłopiec nie miał najmniejszej ochoty, dobrowolnie przerwać drzemki. Odpychał dłonie Nancy i odwrócił się do niej plecami, mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem. Nancy westchnęła ciężko i nie widząc innego wyjścia wzięła śpiącego chłopca na ręce. W międzyczasie Siwan i Ana skończyli pakować ich rzeczy.
Zbiegli ze wzgórza akurat w tym momencie, kiedy pociąg zatrzymał się zaledwie kilka metrów przed stojącym na torach Aladarem. Pociąg ryknął groźnie wyrzucając ostatnie chmury dymu z komina. Roni wtulony w pierś Nancy i przerażony spojrzał na ogromną machinę. Po chwili strach zastąpiła dziecięca fascynacja. Zsunął się z ramion Nancy i podbiegł do kół, przyglądając się im z tępym wyrazem zachwytu na twarzy.
Drzwi lokomotywy rozsunęły się, z jej wnętrza wynurzyła się brudna postać. Mężczyzna, kulejąc na lewą nogę, zszedł po trzech schodkach i zeskakując z ostatniego stanął przed nimi. Przyglądając się im groźnie wyciągnął z kieszeni brudną chusteczkę i wytarł o nią osmolone dłonie, w rezultacie wcale ich nie wyczyścił, tylko rozsmarował sadzę na całej ręce. Zacharczał głośno i splunął pod nogi Siwana, z zadowoleniem obserwując wyraz obrzydzenia na jego twarzy.
- Czego chcecie?- zapytał groźnie, przejeżdżając kciukiem po rzadkich wąsach.
- Potrzebujemy transportu do wolnej osady- odpowiedział spokojnie Aladar.
- Wolnej osady? To nie jest najlepszy pomysł- mruknął kolejarz- Armie miast niszczą wszystko co staje na ich drodze. Spalili już kilka osad, ograbili i zrównali z ziemią. Dranie zniszczyli nawet niektóre tory, teraz nie mam dostępu do większości miast.
- Armie wyszły z miast?- zapytała podniecona Ana.
- Tak, trzy dni temu. Armie Oktanu, Kasjopei i Orionu, przeciwko Cefeuszowi, Erydanu i Andromedowi. Idą na północ, na martwe pola. To będzie pierwsza, ważna bitwa, na czele każdej armii będzie stał jeden z kapłanów. Gra musi rozgrywać się o wysoką stawkę, skoro zdecydowali się wyjść ze swoich cieplutkich świątyń, zamiast jak to zwykle robią wysłać swoje psy, których nazywają generałami- dodał z pogardą.
Nancy przeczesała palcami włosy i westchnęła ciężko. Więc wojna rozpoczęła się na dobre, nie ma już odwrotu i żadnej nadziei, że pazerni na władzę kapłani opamiętają się.
- Dokąd więc możemy się udać?- zapytał Aladar.
- Jadę do osady w wąwozie Termopilskim- odpowiedział kolejarz- Jedyna droga prowadzi przez wąski przesmyk i armie nie zdołają się przez niego przecisnąć. Ale to tylko kwestia czasu, zanim, któreś z miast pokusi się na bogactwa tej osady. Znajduje się tam jedna z ostatnich kopalń węgla, no, ale złoża jak wszędzie indziej powoli się wyczerpują.

- Osada w Termopile, jest niedaleko Cefeusza?- zapytała Ana.
- Tak, dzieli ją z miastem zaledwie jedno pasmo górskie.
Ana i Nancy spojrzały na siebie porozumiewawczo. Nie mogły lepiej trafić.
- Ale nie macie się o co martwić- dodał kolejarz- Cefeusz tak szybko nie zaatakuje osady Termopilskiej. Dwa dni temu rebelianci zaatakowali jeden ze statków Cefeusza. Myśleli, że to tylko transport żywności i leków, ale statek obładowany był żołnierzami i bronią. Rozegrali ciężką walkę. Rebelianci zwyciężyli, jednak stracili wielu ludzi, a ich baza została doszczętnie zniszczona. Mówi się, że zdobyli kilku jeńców i spory zapas amunicji, ale to pewnie tylko plotki...- kolejarz machnął ręką- Cefeusz znał już położenie ich bazy i rebelianci schronili się w osadzie Termopilskiej. Jeżeli Cefeuszowi zachce się zaatakować tą osadę, rebelianci będą ją bronić do ostatniej krwi- powiedział z mocą- Dzielni chłopcy! Sam w młodości do nich należałem, byłem jednym z najlepszych. Mój legion nazywano wilkami pustyni. Piętnastu najdzielniejszych wojowników jakich świat widział, nie jeden raz pokonaliśmy wroga, który przewyższał nas liczebnością i uzbrojeniem. Byliśmy legendą- odparł sentymentalnie- Wszystko się skończyło, kiedy żołnierze Andromedu urządzili na nas zasadzkę. Broniliśmy się... ale tym razem szczęście nam nie dopisało. Wszyscy zgineli, tylko ja przeżyłem. Po stokroć wolałbym zginąć razem z nimi, ale nie dostąpiłem tej chwały. Na polu walki zostawiłem nogę- powiedział unosząc lekko nogawkę i pokazując im metalową protezę.
Roni z uwagą chłoną każde słowo kolejarza, wpatrując się w niego z zachwytem.
- Naprawdę?- zapytał drżącym z podniecenia głosem. Kolejarz spojrzał na niego i po raz pierwszy uśmiechną się szeroko.
- To wszystko najprawdziwsza prawda- zapewnił. Roni pisnął podekscytowany.
- Jak dorosnę też zostanę rebeliantem. Zna pan jeszcze inne historie?
- Roni, nie teraz- skarciła go Nancy, po czym spuściła w zastanowieniu głowę. Naturalnie słyszała już wcześniej o rebeliantach, grupach ludzi, którzy uciekli z miast i ukrywali się na całym kontynencie. Zdobywali broń, żywność, budowali bazy i występowali zbrojnie przeciwko miastom. Ich celem było obalenie reżimu kapłanów, doprowadzenia do wyzwolenia wszystkich miast i ich mieszkańców. W Orionie słyszano od czasu do czasu, że grupy rebeliantów znów zaatakowali transporty z miasta, terroryzowali wydobywanie ropy, lub niszcyli fragmenty murów. Ale odbijało się to niewielkim echem. Bo co takie małe, zbuntowane robaki mogą zrobić potężnemu Orionowi? Zupełnie nic. Kapłani jednak dobrze zdawali sobie sprawę, że rebelianci z każdym dniem rosną w siłę, że coraz więcej wolnych osad potajemnie je wspiera, zapewniając im żywność i schronienie. Dobrze wiedzieli, że pewnego dnia mogą stać się dla nich realnym zagrożeniem, dlatego z obsesyjnym zapałem próbowali ich wytępić. Wysyłali listy gończe za przywódcami rebeliantów i wysyłali jednostki wojskowe, jeśli okradli większy i bardziej wartościowy transport.
- Dobra, przejdźmy do interesów bo nie mam dużo czasu. Ile macie?- zapytał kolejarz, krzyżując ramiona na piersi i opierając je na okrągłym wystającym brzuchu. Aladar w milczeniu rozpiął kurtkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni pobrzękujący skórzany worek. Podał go kolejarzowi. Ten uśmiechnął się szeroko, odsłaniając poczerniałe zęby, wyjął z sakiewki złotą monetę i obracając ją w palcach przyjrzał się jej dokładnie. Następnie uniósł ją do ust i ugryzł.
- Możecie wsiadać- mruknął przeglądając dokładnie zawartość sakiewki- Idźcie do ostatniego wagonu, ale jeśli zobaczę, że coś ukradliście z mojego transportu, przerobie was na opał dla mojej ślicznotki- zagroził klepiąc pieszczotliwie metalową ścianę lokomotywy. Kiwnęli głowami, zapewniając go, że nie mają zamiar niczego ukraść.

- Możecie wziąć wodę- powiedział wchodząc do lokomotywy- Mały nie wygląda najlepiej- dodał patrząc na bladą twarz Roniego. Po chwili pochylił się nad nim i uśmiechnął przyjacielsko- Jeśli będziesz chciał posłuchać opowieści o walkach, bitwach i bohaterach, przyjdź do mnie.
***
Jak się okazało nie byli jedynymi pasażerami pociągu. W ostatnim wagonie był kilkoro szarych, zmęczonych osób ze spalonymi od pustynnego słońca twarzami. Przemykali się cicho, obok tych ludzkich cieni, szukając wolnego miejsca. Znaleźli je dopiero na samym końcu wagonu i od razu zrozumieli dlaczego tylko tam była wolna przestrzeń. Obok w ścianie, osadzone było niewielkie okienko, bez szyby, przez które ciągle przedzierał się pustynny wiatr. Nie widząc innego wyjścia, rozłożyli się na podłodze z daleka od innych pasażerów.
- No to udało się nam- mruknął zadowolony Aladar, opierając się o ścianę wagonów. Reszta bez entuzjazmu pokiwała głowami. Siedzieli w milczeniu przez następną godzinę, potem drugą i tak dobrnęli do wieczora. Nancy sama nie wiedziała co jest gorsze podróż w morderczym pustynnym słońcu, czy ta bezczynność na którą była teraz skazana.

Nancy oparta o ramę okna, ze znudzeniem obserwowała przesuwający się przed nią krajobraz. Gorący pustynny wiatr, omiatał jej twarz i targał włosy. Do jej uszu dobiegały stłumione rozmowy pasażerów. Miała tego dość. Chciała przez chwilę odciąć się od innych i pozostać przez moment sama. Tylko jak tu znaleźć samotność w pociągu pełnym ludzi? Prychnęła pogardliwie i wysunęła głowę przez okno. Wróciła do obserwacji piaszczystej pustyni.
Starsi mówią, że świat wyglądał kiedyś zupełnie inaczej. Podobno między wielkimi oceanami rozciągały się ogromne kontynenty, na których porozrzucane były liczne, piękne miasta, które nie były zamknięte pod szklaną kopułą. Mówią, że wszędzie rosła trawa, drzewa, kwiaty i to nie takie, jak teraz, wyhodowane sztucznie w laboratoriach, tylko prawdziwe. Ale kto by im tam wierzył? Patrząc na tą pustynną, martwą przestrzeń, trudno było człowiekowi uwierzyć, że kiedyś stały tu ogromne budowle, rosły drzewa i biegały dawno wymarłe zwierzęta. Ludzie z tamtego, dawnego świata musieli być szczęśliwi i wyjątkowo głupi, skoro zniszczyli ten prastary raj, zrzucając na jego powierzchnię bomby atomowe. Pozwolili, by wszystko wymarło, pozostawiając swoim nielicznym potomkom pustynną skorupę. Tamten świat nie mógł istnieć. Po prostu był zbyt piękny, by mógł być prawdziwy.
Nagle jej spojrzenie przykuł czarny, dymiący się punkt. Zamrugała i wysunęła szyję starając się sobie przypomnieć co jej ten kształt przypomina. Na pewno już gdzieś to widziała... Czy to... Ale jakim cudem?!
- Ana możesz tu podejść?- powiedziała siląc się na swobodny ton, by nie wzbudzić podejrzeń Aladara i Siwana. Ana podniosła się leniwie ze skrzyni i ziewając podeszła do Nancy.
- O co chodzi?- zapytała.
- Patrz- szepnęła Nancy pokazując jej palcem czarny punkt. Ana przyglądała się przez chwilę we wskazanym kierunku. Naglę jej oczy rozszerzyły się, a usta mimowolnie otworzyły się w grymasie zdziwienia.
- Czy to...?- spytała słabo.
- Tak- pokiwała głową Nancy. Razem w milczeniu wpatrywały się w czarny helikopter, zanurzony do połowy w pustynnym piasku. Jedno ze śmigieł odłamało się i leżało kilka metrów dalej, z wnętrza potężnej maszyny unosiła się strużka czarnego dymu. Ana i Nancy napawały się tym widokiem, dopóki pociąg nie zjechał ze wzgórza i obiekt ich zainteresowania pozostał daleko za nimi.
- Myślisz, że to TEN helikopter?- wyszeptała cicho Ana, starając się by żadne z jej słów nie doszło do uszu Siwana lub Aladara.

- Bardzo możliwe.
- Ale jak on się tu znalazł?
- Nie wiem...- Nancy wzruszyła ramionami, po chwili w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia- Rebelianci.
- Kolejarz mówił, że zaatakowali transport do Cefeusza- dokończyła Ana.
- Tak, to może być ten helikopter, który włamał się do laboratorium.
- W takim razie co się stało z Lucy?- Ana zamilkła na chwilę- Zabili ją?
- Tego nie możemy być pewne. Trzeba będzie wrócić tutaj i zbadać dokładnie wrak. Możliwe, że znajdziemy tam jej ciało.
- Kolejarz mówił, że rebelianci zabrali jeńców, może ją też.
Nancy mruknęła w zastanowieniu.
- Bardzo prawdopodobne... musimy iść do kolejarz i wycisnąć z niego wszystko co wie- odparła zdecydowanie, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Ana zacisnęła usta i pokiwała głową.
- Masz rację, chodźmy.

- Helikopter?- powtórzył kolejarz odwracając się do nich.
- Tak- potwierdziła Nancy krzyżując ramiona na piersi- Mijaliśmy przed chwilą rozbity helikopter, co możesz nam o nim powiedzieć?
Kolejarz przycisnął kilka guzików na układzie sterowniczym i podszedł do nich.
- To helikopter Cefeusza- odparł- Kilka dni temu zestrzelili go rebelianci, leciał na zacumowany kilka kilometrów dalej statek, który był pod ich ostrzałem. Rozbił się niedaleko bazy rebeliantów. Prawie wszyscy przeżyli katastrofę, jak się okazało byli to głównie żołnierze, podobno był tam nawet jeden ze strażników świątyni. Kilkoro z nich zdołało uciec, resztę zabili rebelianci, albo wzięli do niewoli dla okupu.
- Czy była wśród nich.... kobieta?- dopytywała się Ana. Kolejarz w zastanowieniu podrapał się po policzku rozsmarowując po twarzy smar.
- Podobno tak.... gadają, że była w śpiączce. Ale wiecie jak to jest z ludźmi, nie można im ufać, mówią co chcą, to pewnie tylko kolejna plotka.
- Czy przetrzymują jeńców w wolnej osadzie?- spytała ostrożnie Nancy.
- Pewnie, że tak, bo gdzie by indziej?- odparł kolejarz- Nie wiem dokładnie gdzie, ale założę się, że są pilnowani przez noc i dzień. Mam nadzieje, że dadzą s****ysynom taki wycisk, że popamiętają do końca życia.

Ana spojrzała na niego z niesmakiem.
- O nie, nie- powiedział śpiesznie kolejarz, widząc ostre spojrzenie Any- Naturalnie jeśli ta plotka, że złapali kobietę jest prawdziwa, mam nadzieje, że nie zrobią damie krzywdy. Zresztą to nie w ich stylu. Ale żołnierzom należy dokopać, sam nie wiem czemu trzymają ich jeszcze przy życiu, ja tych drani bym od razu rozstrzelał. No, ale cóż, oni nazywają to polityką.
Spojrzenie Any złagodniało i pokiwała głową, ze zrozumieniem. Sama w głębi duszy, też by nie miała nic przeciwko, gdyby posłali do piachu ludzi, którzy zniszczyli jej laboratorium.
- W jaki sposób możemy zobaczyć tych jeńców?- zapytała Nancy. Kolejarz złapał się za brzuch i roześmiał pogodnie.
- Och, to nie jest takie proste- odparł chichocząc pod nosem- Nikt nie wie gdzie ich przetrzymują. Trzeba mieć znajomości. Tylko głównodowodzący może pozwolić, na widzenie z więźniami osobom z poza kręgu rebeliantów, a otrzymanie takiego zezwolenia graniczy z cudem. Są oni bardzo nieufni w stosunku do obcych, rozumiecie, boją się szpiegów.
- Czy ma pan takie znajomości?
- A skąd! Byłem tylko zwykłym żołnierzem, a wszyscy ważni ludzie, których znałem, zostali zastąpieni, przez młodych i ambitnych. A właściwie... czemu się tak tym interesujecie?- zapytał mrużąc podejrzliwie oczy.
- Bez powodu- skłamała Nancy i skierowała się do wyjścia. Gdy tylko zamknęły za sobą drzwi i weszły do następnego wagonu Ana wciągnęła głęboko powietrze do płuc.
- Czy ten człowiek wie do czego służy woda i mydło? Myślałam, że się tam uduszę...- powiedziała oburzona Ana łapiąc ciężko powietrze. Nancy przewróciła oczami.
- Mamy teraz inny problem, niż zastanawianie się czy ten facet się myje. Trzeba dotrzeć do Lucy, szybciej niż zrobi to Cefeusz.
- Nancy, wiesz co to znaczy?- zapytała Ana. Nancy zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc co Ana ma na myśli- Wolna osada jest w ogromnym niebezpieczeństwie, Cefeusz zrobi wszystko by odzyskać Lucy. Poślą na nich najlepsze jednostki, nie będą mieli żadnych szans. Wymordują wszystkich z osady Termopilskiej.
Nancy oparła się ciężko o ścianę wagonu.
- Masz rację- odpowiedziała po chwili- Mamy niewiele czasu, dwa, góra trzy dni.
- Musimy jakoś ich ostrzec...
- Niby co to da?- odparła ostro Nancy- To tylko pogorszy sprawę. Jeśli dowiedzą się, że Cefeuszowi zależy na Lucy, tym bardziej nie będą chcieli jej oddać, czy nawet zabić. Sami będą próbowali ją wykorzystać.
- Nie będą wiedzieli jak!
- Jakie to ma znaczenie? Będą jakoś próbowali... pomyśl tylko jak wielkie może mieć dla nich znaczenie taka broń jak Lucy? Dobrze wiedzą, że obalenie wszystkich miast jest ponad ich siły, a z pomocą Lucy, stanie się to realne.
- Zginą niewinni ludzie!- Ana dalej rozpaczliwie trzymała się swojego zdania.
- Nic na to nie poradzimy- odparła twardo Nancy, nie okazując nawet drobnych oznak współczucia- Jedyna nadzieja w tym, że zdołamy zabić Lucy, zanim Cefeusz ją odzyska.
Ana umilkła ze smutkiem spuszczając wzrok. Wiedziała, że Nancy ma rację i że w żaden sposób nie zdołają zapobiec rzezi. Mimo to jej sumienie nie mogło się pogodzić z myślą, że tylu ludzi zostanie wymordowanych. Przecież osadę Termopilską zamieszkuje setki rodzin. Trzeba jakoś temu zapobiec!

- Ale...- zaczęła.
- Nie Ana, żadnego ale- przerwała jej stanowczo Nancy- Ci ludzie dobrze wiedzieli na co się narażają dając schronienie rebeliantom. Teraz za to zapłacą. Chodź, musimy wracać... i odpuść już sobie.
Ana z zasmuconą miną wróciła z Nancy do ostatniego wagonu, przez cały czas starając się znaleźć sposób, by nie dopuścić do katastrofy. Jednak żadna genialna myśl nie przyszła.
***
- Nancy, Nancy obudź się.
Nancy niechętnie otworzyła oczy i spojrzała na twarz Any.
- Co jest?- zapytała ziewając.
- Jesteśmy na miejscu- odpowiedziała podekscytowana- Jesteśmy w wolnej osadzie.
Nancy poderwała się z posłania i omiotła wagon zaspanym spojrzeniem. Rzeczywiście, pociąg stał, a wszyscy jego pasażerowie zbierali się do wyjścia. Gorączkowo zbierali swoje rzeczy i tłumnie wychodzili z pociągu. Nancy i reszta cierpliwie poczekali, aż tłok przy wejściu się przerzedzi, po czym jako jedni z ostatnich opuścili wagon. W pierwszej chwili w ich oczy uderzyły promienie pustynnego słońca, odbierając im na moment wzrok. Kiedy w końcu ich obolałe gałki oczne przyzwyczaiły się do jaskrawego światła mogli się w spokoju rozejrzeć. Byli na dworcu. Jeżeli można było nazwać prowizoryczny drewniany budynek przy torach dworcem.
Stał na niewielkim wzniesieniu, tuż przy przedmieściach wolnej osady. Nancy spojrzała na osadę rozciągającą się pod jej stopami. Inaczej sobie ją wyobrażała. Spodziewała się, że trafi do niewielkiej, zacofanej wioski, która rządzi się własnymi prymitywnymi prawami. Tymczasem osada Termopilska była dobrze rozbudowaną i nowoczesną ludzką siedzibą. Rzędy drewnianych budynków o płaskich dachach, ciągnęły się kilometrami tworząc regularne, piaszczyste ulice. Gdzieniegdzie przez ciasny tłum ludzi przeciskały się samochody terenowe. Osada ze wszystkich stron okalana była przez wysokie pasmo górski, które przez wiele lat chroniło ją przed wrogimi atakami miast.
Ulice zapchane były ruchomym tłumem. Każdy gdzieś się śpieszył, czegoś chciał, o czymś rozmawiał. Tysiące ludzi. Ludzi, których niedługo wymorduje Cefeusz.
Nancy odganiając od siebie ponure myśli wróciła do swoich towarzyszy podróży.
- Hej, dzieciaki!- rozległ się glos za nimi. Zatrzymali się i spojrzeli na biegnącego w ich kierunku kolejarza- Macie gdzie się zatrzymać?- spytał.
- Nie za bardzo- mruknął Siwan- Musimy się za czymś rozejrzeć.
Kolejarz kulejąc podszedł do nich i wcisnął Siwanowi do ręki brudną kartkę.
- To adres mojej starej znajomej- wyjaśnił - Bardzo dobrej znajomej, jeśli wiesz co mam na myśli- dodał z naciskiem, uśmiechając się lubieżnie i szturchając Siwana w bok łokciem.

- Prowadzi mały motel, może ma jeszcze kilka wolnych pokoi. Powiedzcie jej, że Artur ją pozdrawia i bardzo, bardzo tęskni. Jeśli będzie chciała towarzystwa to wie gdzie mnie może znaleźć. No to powodzenia dzieciaki, ja musze wracać pilnować tych darmozjadów, którzy rozładowują pociąg, jeszcze coś ukradną z mojego transportu. Do zobaczenia!- odwrócił się na pięcie i rechocząc wesoło, wrócił do pociągu.
- Dziękujemy za pomoc!- zawołał za nim Siwan. Kolejarz odwrócił się na chwilę i pomachał im na pożegnanie.
- To najbardziej grubiański człowiek, jakiego miałam nieszczęście spotkać!- powiedziała Ana wbijając oburzone spojrzenie między łopatki oddalającego się kolejarza.

- Od kiedy stałaś się taką strażniczką moralności?- mruknął Siwan starając się rozczytać niedbale nabazgraną nazwę ulicy. Ana posłała mu mordercze spojrzenie.
- Moja moralność już ciebie nie dotyczy- odparła obrażona- Co jest napisane na tej kartce?
- Zdaje się, że....

- ...Żarowa 5- powiedział Siwan odczytując napis z kamiennej tabliczki doczepionej do ściany domu- To chyba tutaj...
Budynek był niewielki i nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był taki sam jak wszystkie inne domy w wolnej osadzie. Mały, drewniany, jednopiętrowy, z drzwiami frontowymi wychodzącymi od razu na chodnik.
Aladar wystąpił do przodu i zapukał do drzwi. Po chwili za nimi rozległy się stłumione kroki i otworzyła im starsza kobieta. Miała nie więcej niż sześćdziesiąt lat, mimo to jej włosy zdążyły już się całkowicie pokryć siwizną.
- W czym mogę pomóc?- zapytała przyglądając się im podejrzliwie.
- Czy ma pani wolne pokoje?- przejął inicjatywę Aladar.
- Och, od śmierci męża nie prowadzę już tego interesu- odparła kobieta uśmiechając się przepraszająco i rozkładając bezradnie ręce- To zbyt ciężkie zadanie dla samotnej, starszej kobiety. Musicie sobie poszukać innego lokalu.

- Proszę poczekać!- zatrzymała ją Nancy- Przysyła nas Artur, kazał panią... pozdrowić.
Kobieta zatrzymała się i zmarszczyła groźnie brwi.
- Ten nicpoń was przysłał? Po tylu latach śmie mi przypominać o sobie?! Niech ja tylko dorwę tego łajdaka w swoje ręce, już mu pokaże, gdzie on może wsadzić te swoje pozdrowienia!
- W takim razie znajdziemy inne miejsce- westchnęła ciężko Nancy- Nie będziemy pani przeszkadzać.
Cudownie. Cały poranek błądzili między tłocznymi uliczkami wolnej osady, szukając tego domu. Stracili tylko czas i energię, a co gorsze nie mieli gdzie spędzić nadchodzącej nocy.
- Zaczekajcie!- zatrzymała ich siwowłosa kobieta- Nie mogę pozwolić, żebyście błądzili po całej osadzie, tym bardziej z dzieckiem. Skoro przysłał was Artur, musicie być dobrymi ludźmi, więc chyba mogę wam zaufać... Możecie się u mnie zatrzymać, mam nadzieje, że nie będziecie chcieli okraść starszej samotnej kobiety?
- Nie, skąd!- zaprzeczyli gorąco.
- Dobrze- kobieta uśmiechnęła się łagodnie, wierząc ich zapewnieniom- Nazywam się Adela. Mam trzy pokoje, możecie je zająć do czasu póki nie znajdziecie własnego domu. W dzisiejszych czasach trudno tu o nowe mieszkanie. Przez tą wojnę, ludzie uciekają z miast i przyjeżdżają tutaj, chyba ostatniego bezpiecznego miejsca na tej planecie.
Nancy zacisnęła zęby i odwróciła głowę. Adela nawet nie wiedziała w jak wielkim była błędzie.
- Wejdźcie- powiedziała przepuszczając ich przez drzwi. Powoli weszli gęsiego do środka i stanęli w przedsionku rozglądając się nieśmiało.

- Tu jest kuchnia- powiedziała Adela wskazując na drzwi po lewej- Na wprost salon, a obok mój pokój, do którego oczywiście nie macie wstępu. Chodźmy na górę.
Adela zaprowadziła ich na piętro. Bez słowa ruszyli za nią po starych, skrzypiących schodach.
- Wasze pokoje są tam- powiedziała wskazując podbródkiem na troje dębowych drzwi. Wszystkie są dwuosobowe, więc podzielcie się jak chcecie. Dwa pokoje po lewej mają wspólną łazienkę, a dla trzeciego pokoju łazienka jest na końcu tego korytarza. Obiad podaje o trzeciej. Nic wykwintnego, ale zawsze to coś ciepłego do jedzenia. No to wszystko co musicie wiedzieć. Jeżeli będziecie mili jakieś pytania, śmiało pytajcie, zazwyczaj cały dzień spędzam w kuchni lub z tyłu domu na tarasie- przerwała na moment, podnosząc głowę i głęboko wciągając powietrze nosem - Och, zdaje się, że coś się przypala!- odparła wystraszona i czym prędzej, podkasując spódnice zbiegła po schodach, zostawiając swoich gości samych.
- Pani Morrison- szepnął Roni, łapiąc Nancy za rękę- Czy mogę mieć z panią pokój- zapytał wybrzuszając na nią swoje wielkie, zielone oczy. Nancy jęknęła z niezadowoleniem.
- Eee... tak, jasne- powiedziała niechętnie. Twarz chłopca rozpromienił szczery uśmiech.
- Ale śpisz w swoim łóżku- dodała.
- Oczywiście- mruknął obrażony Roni- Nie boje się ciemności, mogę spać sam.
Nancy przewróciła oczami i pociągnęła chłopca do jednego z pokoi.
- No, dobra- mruknęła Ana widząc, nieśmiałe spojrzenie Siwana- Możemy być w jednym pokoju, ale pamiętaj, że jestem strażniczką moralności!

Pokój był niewielki, ale Nancy wystarczał w zupełności. Ściany przyozdobione były mdłą, szarawą tapetą z kilkoma powieszonymi obrazami, przedstawiającymi wiejskie domki wśród zielonej scenerii. Dwa, drewniane łóżka ustawione były równolegle względem siebie, pod ścianami. Poza tym, w pokoju była jeszcze komoda i szafka nocna.
- Ekstra- powiedział podekscytowany Roni siadając na łóżku i z fascynacją rozglądając się po pokoju. Nancy uśmiechnęła się pod nosem. Dla dziecka, które przez całe życie widziało jedynie obdrapane budynki strefy C, taki pokój mógł być szczytem marzeń.

Nancy podeszła do drugiego łóżka i przebiegła palcem po czystej, pachnącej pościeli. Już nie mogła się doczekać wieczoru, kiedy będzie mogła wreszcie położyć głowę na poduszce i odpocząć.
- Nie masz żadnych ubrań?- zapytała Nancy.
- Nie- mruknął chłopiec, z zawstydzeniem opuszczając głowę.
- Nie przejmuj się. Coś ci kupię.
Roni z wdzięcznością podniósł na nią spojrzenie. Nagle rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Ana.
- Musimy porozmawiać- odparła, obierając się o framugę. Nancy bez trudu odgadła czego będzie dotyczyć rozmowa.
- Roni, nie jesteś głodny?- zapytała- Idź do Adeli, da ci coś do jedzenia.
- Ale ja nie chce jeść- powiedział robiąc obrażoną minę.
- No już, idź. Jeżeli nie będziesz jadł nigdy nie urośniesz- naciskała Nancy- Może Adela ma coś słodkiego?
Ten argument chłopcu w zupełności wystarczył. Zeskoczył z łóżka i wybiegł z pokoju. Ana zamknęła za nim drzwi i z cichym westchnieniem usiadła na łóżku naprzeciwko Nancy.
- Musimy się jakoś dowiedzieć, gdzie przetrzymują Lucy- zaczęła.
- Niby jak?
- To niewielka osada. Wszyscy tu wszystko wiedzą, musimy tylko subtelnie popytać gdzie rebelianci przetrzymują więźniów.
- I co potem? Zapukasz do ich drzwi i poprosisz, żeby pozwolili ci się widzieć z Lucy?- prychnęła Nancy.
- Nie- odparła spokojnie Ana, nie dając się wyprowadzić z równowagi- Nie wiem co potem zrobimy. Najpierw musimy dowiedzieć się gdzie ją trzymają i przez ilu ludzi jest strzeżona.
- Co planujesz?

- Myślę, że powinnyśmy pochodzić po ulicach... popytać ludzi. Najlepiej, żebyśmy wyruszyły jak najszybciej, Cefeusz może w każdej chwili zaatakować. Aha, i jeszcze musimy się wymknąć z domu, tak, żeby Siwan i Aladar nie wiedzieli gdzie idziemy.
- Nie wiem czy to się uda- powiedziała w zastanowieniu Nancy- Jeżeli będziemy pytać się przechodniów, możemy wzbudzić podejrzenia, że jesteśmy szpiegami któregoś miasta.
- Dlatego musimy być ostrożne- pokiwała głową Ana- I szukać odpowiednich ludzi, skorych do plotek kobiet, czy pijanych facetów...
Nancy zacisnęła zęby.
- Zgoda- mruknęła podnosząc się z łóżka- Muszę się tylko wziąć prysznic i się przebrać. Tobie radzę to samo, nie kąpałyśmy się od czasu wejścia do kanału i nie pachniemy najlepiej...
Ana uśmiechnęła się blado i pokiwała głową.
- Zdaje sobie z tego sprawę. Tylko pośpiesz się, nie mamy dużo czasu.
***
Nancy zeszła na dół przeczesując palcami wciąż jeszcze mokre włosy. Po długiej, zimnej kąpieli znów poczuła się świeżo. Przez ponad pół godziny musiała szorować swoje ciało, by pozbyć się zapachu kanałów, który głęboko wsiąkł w jej skórę. Wreszcie, pachnąca i czysta była gotowa bez większych oporów wyjść do ludzi. Gdy stanęła na ostatnim stopniu schodów, do jej uszu dobiegły dźwięki wesołej rozmowy, przerywane sporadycznymi wybuchami śmiechu. Cichutko, na palcach podeszła do uchylonych drzwi kuchni i ukryła się za nimi. Uśmiechając się pod nosem wsłuchiwała się w żarty i docinki, jakie wymieniali między sobą Adela i Roni.
- Nie jedz tyle po przytyjesz- powiedziała ujawniając swoją obecność i wchodząc do kuchni. Roni uśmiechnął się szeroko na jej widok. Poderwał się z krzesła i podbiegł do niej.
- Dostałem czekoladę!- zawołał uradowany.
- Widzę- odparła Nancy, rozglądając się po małej, czystej kuchni. Światło słońca wpadające przez niewielkie okno nadało pomieszczeniu, przytulny, ciepły blask. Gdyby Nancy miała babcię, tak właśnie wyobrażała by sobie jej kuchnię. Z drewnianymi szafkami, staromodną kuchenką i ziołami zawieszonymi na ścianie.
- Za pół godziny podam obiad- oznajmiła Adela wskazując podbródkiem na stojący na kuchence garnek- To mój własny przepis, mam nadzieje, że wam posmakuje...
- Nie lubię zielonej zupy- mruknął Roni marszcząc nos.

- Roni!- krzyknęła Nancy grożąc małemu palcem. Adela tylko roześmiała się serdecznie.
- Wolę słodycze. Chcesz trochę?- zapytał chłopiec. Nancy z obrzydzeniem spojrzała na lepkie ręce Roniego ściskające na wpół rozpuszczoną tabliczkę czekolady.
- Nie, dzięki...
Chłopiec wzruszył ramionami i rozdziawiając szeroko usta, ugryzł spory kawałek czekolady. Mlaszcząc głośno wrócił do stołu i rozsiadł się wygodnie na krześle.
- Adela, czy mogłabyś zająć się małym, przez jakiś czas. Muszę załatwić kilka spraw...
- Oczywiście, to żaden problem- odparła Adela, mieszając drewnianą łyżką w garnku pełnym bulgoczącej mazi.
- Chce iść z tobą- zaprotestował Roni, robiąc tą swoją smutną minkę, która skruszyła by każde serce.
- Nie, zostaniesz tutaj- powiedziała stanowczo Nancy.
- Ale...
- Żadnego „ale”. Wykąpiesz się i zjesz porządny obiad.
Oczy Roniego napełniły się łzami.
- Nie martw się- próbowała go pocieszyć Adela, która nie mogła znieść widoku smutnej twarzy chłopca- Mama niedługo wróci.

Dopiero po chwili dotarło do Nancy jak Adela ją nazwała. Szok jaki przeżyła, odebrał jej mowę. Sama myśl, że mogłaby być uważana za matkę Roniego, była zbyt szalona i niedorzeczna, by mogła zaistnieć w czyjejkolwiek głowie. Już otworzyła usta, by wyjaśnić tą pomyłkę, ale chłopiec ją ubiegł.
- Pani Morrison nie jest moją matką- wyjaśnił poważnie z kamienną twarzą- Moja mama nie żyje.
- Och! Przepraszam!- jęknęła Adela, zakrywając dłońmi usta- Nie wiedziałam... Biedactwo, pewnie jest ci ciężko? Chcesz może jeszcze jedną tabliczkę czekolady, a może ciasteczko? Na pewno gdzieś jeszcze mam...- Adela gorączkowo zaczęła krzątać się po kuchni, otwierając szafki i dokładnie przeszukując ich zawartość. Naiwnie sądząc, że słodycze zrekompensują chłopcu utratę matki.
- Więc to nie będzie problem, jeśli u ciebie zostanie?- upewniła się Nancy.
- Absolutnie żaden!- zapewniła gorąco Adela.
Nancy pomachała chłopcu na pożegnanie i wyszła do przedpokoju, gdzie po schodach właśnie schodziła Ana.

- Gotowa?- zapytała zeskakując z ostatniego stopnia.
- Tak, chodźmy.

Słonce powoli zbliżało się ku horyzontowi. Minęło kilka godzin od czasu kiedy Ana i Nancy wyszły z domu Adeli. Na ich szczęście mieszkańcy wolnej osady lubowali się w plotkach i chętnie przekazywali je nawet nieznanym osobom.
- Jestem wyczerpana- jęknęła Ana ścierając wierzchem dłoni pot z czoła- Czemu tu jest tak gorąco?
- Jesteśmy na środku pustyni. Tu zazwyczaj jest gorąco.
Ana uniosła głowę i spojrzała na rozgrzane słońce, którego promienie doprowadzały jej ciało do granic wytrzymałości.
- Odpocznijmy gdzieś, bo naprawdę zaraz tu padnę!
Nancy obojętnie wzruszyła ramionami. Weszły do najbliższej herbaciarni i zajęły jeden ze stolików. Rozsiadły się wygodni na krzesłach i rozkoszowały chłodem, który panował w pomieszczeniu. Obie zamówiły po szklance mrożonej herbaty i w milczeniu czekały, aż otyła kelnerka przyniesie ich zamówienie. Kiedy już na ich stole postawiono dwie szklanki, Ana bez oporów wsadziła do jednej z nich palce i wyłowiła kostkę ludu. Wsadziła ją sobie do ust i wzdychając z zadowoleniem rozgryzła zębami.
- Ustalmy co wiemy- powiedziała pochylając się nad stołem.
- Rebelianci stacjonują w opuszczonej kopalni- zaczęła Nancy ze znudzeniem obserwując przesuwający się za oknem tłum ludzi- Więźniów trzymają w częściowo zawalonym wschodnim szybie, do którego prowadzi tylko jedno wejście, na nasze szczęście z zewnątrz. Dwójka strażników, przy drzwiach i cholera wie ile w środku.
- Nie jest tak źle- mruknęła Ana popijając herbatę. Nancy prychnęła pogardliwie.

- Nie jest tak źle?- powtórzyła ironicznie- Nie dostaniemy się tam niezauważone.
- Tak- pokiwała głową Ana- Ale szyb jest daleko od przedmieść osady, więc mało prawdopodobne, że któryś z osadników nas tam zobaczy...
- A jak twoim zdaniem namówimy strażników, żeby nas wpuścili? Nawet jeśli jakoś ich odciągniemy otworzenie tych drzwi będzie sporym wyzwaniem, muszą mieć niezłe zabezpieczenia. Ach i nie zapominaj o strażnikach w środku...
Ana odstawiła szklankę i uniosła głowę. Pustynne słońce odbijało światło w jej oczach, które nagle nabrały dziwnego morderczego blasku, który zupełnie nie pasował do jej łagodnej twarzy.
- Masz broń?- zapytała twardym, bezosobowym głosem.
- Tak- Nancy pokiwała głową.
- Możemy ją wykorzystać...- syknęła Ana.
- Chcesz ich zabić?- zapytała unosząc brwi- Dobrze, dam ci pistolet.
Ana wzdrygnęła się z obrzydzeniem. W jednej chwili jej spojrzenie straciło ten morderczy blask i powróciło do dawnej barwy. Nancy uśmiechnęła się gorzko.
- Och! Chciałaś, żebym to ja ich zabiła?- zapytała udając zdziwienie- Co jest? Nie chcesz mieć plam na sumieniu?
- To nie tak...- tłumaczyła się nerwowo - ja nie umiem zabijać...
- Więc chcesz, żebym ja zabijała za ciebie?!- Nancy podniosła głos- Będziesz stała za mną i pokazywała mi paluszkiem, komu mam roztrzaskać czaszkę?! Lucy też będę miała zabić, bo ty tego nie umiesz? Żebyś w razie czego mogła powiedzieć, że to ja strzelałam, a ty nie miałaś z tym nic wspólnego? Żeby tylko nikt nie winił biednej słabej Any, bo ona przecież nie jest zdolna do takich okrucieństw!

- Ja tylko...
- Chcesz, żebym wykonywała za ciebie brudną robotę!- Nancy poderwała się z krzesła i oparła dłonie na stole.
- Nie o to chodzi! Ja jeszcze nigdy nikogo nie zabiłam i nie będę... po prostu nie będę umiała tego zrobić.
- Myślisz, że dla mnie to jest łatwe?! Powiem ci coś, chcesz by ktoś zginął? Nie mam nic przeciwko, ale zrób to sama. Mogę dać ci broń i pokazać gdzie jest spust. Nie pozwolę, żeby wyręczała się mną taka tchórzliwa, dwulicowa suka, która niczego nie umie zrobić sama! Możesz się tak bawić z tym swoim przydupasem, Siwanem, ale nie ze mną! Lepiej naucz się strzelać bo od teraz jesteś zdana tylko na siebie, wypisuje się z tego gówna. Miłej zabawy!
Nancy odepchnęła krzesło, które z hukiem upadło na ziemię. Posłała Anie ostatnie pałające dziką wściekłością spojrzenie i szybkim krokiem wyszła z herbaciarni.

- Nancy!- krzyknęła za nią Ana, ale Nancy jej nie słyszała, była już na ulicy, zanurzona w gęstym tłumie ludzi.

Przeszła szybko kilka ulic chcą jak najbardziej oddalić się od herbaciarni i tej idiotki. Co ona sobie wyobraża?! Dając upust swojej wściekłości kopnęła pobliski śmietnik, zwracając na siebie uwagę przechodniów, którzy zatrzymali się by obserwować dziwną, ciężko dyszącą kobietę, atakującą kosz na śmieci. Nancy przeklęła pod nosem i ruszyła dalej. Przez pewien czas błądziła bez celu uliczkami osady, starając się uporządkować natłok myśli. Kiedy już udało jej się opanować burzę złości szalejącą w jej wnętrzu, postanowił ułożyć plan. Plan ucieczki. Jasne było, że nie może zostać w wolnej osadzie. W każdej chwili mogły na nią spaść bomby Cefeusza, a wtedy będzie za późno. Najpierw transport. Tak... musi jakoś zdobyć samochód, najlepiej terenowy i jak najszybciej stąd wyjechać. Rozejrzała się. W wolnej osadzie było dużo samochodów, na pewno też wielu nimi handlowało. Tylko czy starczy jej pieniędzy? Jeśli nie, trudno ukradnie, to nie jest takie ważne. Zdobędzie jakoś ten cholerny samochód, zabierze swoje rzeczy z domu Adeli i wyjedzie, zostawiając całą resztę na pastwę Cefeusza. Zatrzymała się na chwilę. A co z Ronim? Przez chwilę stała nieruchomo wpatrując się w piaszczystą ziemię. Przed jej oczami stanął obraz martwego ciała Roniego zawalonego stertą gruzu... Potrząsnęła głową i ruszyła dalej. Do cholery z chłopcem! Byłby tylko niepotrzebnym ciężarem. Zawsze najlepiej czuła się w pojedynkę i niech tak już zostanie.
Nogi zaprowadziły ją na sam skraj osady. Gdy w końcu podniosła wzrok zobaczyła wznoszący się wysoko, potężny budynek z cegły. Przez chwilę stała oniemiała z zachwytu. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziała. Była to bardzo stara budowla, z licznymi dziurami w dachu. Nad północną fasadą wznosiła się ogromna wieża, z kolorowym witrażem. Budynek osadzony był w kamiennej ścianie, z daleka od zgiełku wolnej osady.
Nancy weszła po sypiących się schodkach i dotknęła ściany. Była bardzo stara. Być może wybudowano ją jeszcze przed wielką wojną... ale jakim cudem ocalał? Wielka wojna zniszczyła prawie wszystkie ślady obecności człowieka na ziemi. A ta budowla wciąż stała...
Delikatnie pchnęła wielkie drewniane drzwi, bojąc się, że może to sprawić zburzenie wątłej ściany. Zaciekawiona weszła do środka. Wewnątrz był mniejszy niż jej się wydawało. Przed nią stały częściowo rozsypane kolumny. Przez prawie całą długość budynku, pod ścianami ustawione były ławki. Podniosła wzrok i zobaczyła, że przed nią, po przeciwległej ścianie osadzony jest we wnęce ogromny krzyż z wyrzeźbioną sylwetką mężczyzny. Podobnym przedmiotem Aladar zranił Nocnego Łowcę.

Zaciekawiona ruszyła do przodu. Powoli przesuwała się między rzędem drewnianych ławek, nie spuszczając spojrzenia z mężczyzny zawieszonego na krzyżu. Był prawie nagi, miał na sobie jedynie wąską przepaskę okalającą biodra. Twarz rzeźby wykrzywiona była w grymasie bólu. Co to ma znaczyć? To jest ich bóg? Umierający człowiek przyczepiony do krzyża?
- W czym mogę pomóc?- rozległ się głos za jej plecami. Nancy odwróciła się gwałtownie, z cienia kolumny wyszedł młody mężczyzna w brązowym stroju z białym kołnierzykiem.
- Przepraszam- mruknęła Nancy robiąc krok do tyłu- nie chciałam bez pozwolenia wchodzić do pańskiego domu...
Mężczyzna uśmiechnął się dobrotliwie i podszedł do niej.
- To nie jest mój dom- odparł- To jest dom Boży, kościół. Każdy, kto ma czyste zamiary może tu wchodzić kiedy tylko zechce.
Nancy spojrzała na niego lekceważąco. No tak, kolejny wyznawca tej dziwnej religii.
- Dom Boży?
- Tak – pokiwał głową mężczyzna nie wyłapując ironii w jej głosie- A ja jestem strażnikiem tego domu, jestem jego kapłanem.
- Nie wyglądasz na kapłana...- odparła Nancy, przyglądając mu się podejrzliwie- Nie wiedziałam, że wolna osada też ma swoich kapłanów.
Mężczyzna przez krótki czas wpatrywał się w nią tępo, nie wiedząc jak ma rozumieć jej słowa. Po chwili wybuchnął głośnym, radosnym śmiechem, którego echo roznosiło się po sklepieniu kościoła.
- Nie jestem jednym z TYCH kapłanów- wyjaśnił- Jestem księdzem, wypełniam boskie rytuały, przekazuje wiernym słowo boże, prowadzę nabożeństwa i rozgrzeszam ich w imię Pana. Przyjąłem święcenia, ślubowałem czystość i poświęciłem życie by wychwalać pana.

- Co to znaczy, że ślubowałeś czystość?
- Nie wolno mi współżyć z kobietami- wyjaśnił, bez cienia zażenowania. Nancy zacisnęła zęby, powstrzymując się od komentarza i pokiwała głową. Zasady tej religii, stawały się dla niej coraz dziwniejsze i bardziej niezrozumiałe. Już sama nie wiedziała co jest gorsze, religia kapłanów, czy ta dziwna, starożytna sekta.
- Więc to jest kościół?- zapytała chcąc zmienić temat
- Tak, w tym budynku, zbierają się wierni by wysłuchać słowa bożego.
- Objawia się wam?- zapytała zaskoczona.
- Objawił nam się tysiące lat temu- wyjaśnił- Natchnieni przez niego ludzie, napisali świętą księgę- mężczyzna wsunął rękę do kieszeni i wyciągną z niej małą książeczkę- Proszę...- powiedział podając ją Nancy. Nancy niepewnie wzięła od niego książkę i przeczytała tytuł na głos.
- Nowy Testament- podniosła spojrzenie na księdza- Myślałam, że waszą świętą księgą jest Biblia.
- Biblia jest podzielona na dwie części, Stary i Nowy Testament.
- Aa... rozumiem- mruknęła, w rzeczywistości nie rozumiejąc niczego.
- Skąd wiesz tyle o naszej religii?- zapytał ksiądz- Niewielu ludzi spoza naszej wspólnoty, wie o jej istnieniu.
- Znam pewną osobę, która w to wierzy- odpowiedziała ostrożnie- Opowiedział mi trochę.
-Ach, naprawdę? Jest tutaj, w wolnej osadzie? Jak się nazywa? Powinienem znać tą osobę...
Nancy przez chwilę wahała się z odpowiedzią.
- Przyjechaliśmy tu dopiero dziś rano, nie mieszkamy w wolnej osadzie na stałe.
- Och tak- pokiwał głową ksiądz- Z powodu wojny wiele nowych osób tu przyjeżdża... Mogłabyś powtórzyć swojemu znajomemu, że dziś o północy odbędzie się msza. Było by miło gdyby przyszedł, naturalnie ty też jesteś zaproszona.
- Ja raczej nie przyjdę, ale przekaże zaproszenie Aladarowi .
Na twarz księdza spłynęła trupia bladość. Przyjazny i serdeczny uśmiech zniknął pod powłoką zaskoczenia i strachu. Przerażenia.
- Aladar- powtórzył słabo.

- Tak, znasz go?- zapytała podejrzliwie Nancy z uwagą obserwując zmiany zachodzące na jego twarzy.
- Tak, tak...- mruknął półprzytomnie wycierając pot z czoła- A jak ci na imię?- zapytał siląc się na swobodny ton.
- Nancy.
Ksiądz cofnął się o dwa kroki do tyłu i wyciągnął przed siebie ręce, jakby starał się od niej odgrodzić.
- Nancy....- powtórzył jak echo.
- Wszystko w porządku?- zapytała widząc jego drżące ciało. Ciasny supeł zawiązany wokół szyi nie pozwolił mu odpowiedzieć, zdołał jedynie pokiwać słabo głową.
- Czego się boisz?- spytała Nancy podchodząc do niego. Ksiądz odskoczył jak oparzony i uderzył biodrem o pobliską ławkę.
- Boisz się mnie?- zgadła- Skąd wiesz o mnie? I jaki ma to związek z Aladarem?
- Zabiłaś Aladara?- spytał opierając się ciężko o ławkę.
- Nie! Skąd ten pomysł? Jest tutaj w wolnej osadzie...- umilkła na chwilę- Dlaczego miałabym go zabić?
- A kto powiedział, że powinnaś go zabić?- zapytał śmiejąc się sztucznie.

- Zasugerowałeś to- odparła mrużąc podejrzliwie oczy.
- Nic takiego nie sugerowałem- zaprzeczył z mocą- Muszę... muszę już iść... muszę przygotować się do mszy. Ty też powinnaś już sobie pójść.
Nancy w milczeniu minęła go i skierowała się do wyjścia.
- Mam na imię Gabriel!- zawołał za nią. Nancy odwróciła się i po raz ostatni spojrzała na jego przygarbioną sylwetkę, po czym otworzyła drzwi i wyszła na skąpaną w słońcu ulicę.
***
Nancy podeszła do lustra i spojrzała na odbicie swojego obolałego barku. Z obrzydzeniem spostrzegła, że kawałek skóry jest spalony na czarno. Musiała się gdzieś poparzyć. Dziwne, że wcześniej tego nie poczuła...
Westchnęła ciężko i zakryła zranione ramie koszulką. Skoro, aż tak mocno nie boli, nie ma się czym przejmować. Wróciła do pokoju i rozłożyła się wygodnie na łóżku. Nalała sobie do szklanki drinka, wzięła do ręki Nowy Testament i wrócił do czytania. Właśnie zaczynała czytać ewangelię świętego Jana. Cała ta historia o Synu Bożym, człowieku, który przez swoją śmierć zbawił ludzi, wydawała się być zbyt nieprawdopodobna, by mogła być prawdziwa. Nie potrafiła zrozumieć, jak oni mogą w to wierzyć. Większość opisanych w książce historii przeczyła logice i łamała prawa natury. Zamiana wody w wino? Zmartwychwstanie? Kto jest na tyle głupi, by w to uwierzyć?
Jej zadumę, przerwało pukanie do drzwi. Nancy gorączkowo ukryła książkę pod poduszką i odłożyła drinka.
- Proszę.
Drzwi uchyliły się i do pokoju wszedł Aladar.

- Przyszedłem sprawdzić czy już wróciłaś- wytłumaczył- Nie było cię z Aną prawie przez cały dzień...
- Chodziłyśmy tu i tam, zwiedzałyśmy osadę- wytłumaczyła. Aladar podszedł do łóżka Roniego i spojrzał na uśpioną twarz chłopca.
- Śpi?
- Jak widać- mruknęła, przewracając oczami. Aladar pokiwał głową, nie zwracając uwagi na irytacje w głosie Nancy i skierował się do drzwi.
- W takim razie dobranoc.
- Spotkałam się z twoim znajomym- zatrzymała go Nancy.
- Jakim?- zapytała zaskoczony odwracając się do niej.
- Gabrielem.
Aladar przez chwilę stał w miejscu oniemiały, wpatrując się w nią tępo. Po chwili jakby odzyskując władzę nad własnym ciałem, otarł dłońmi usta i zaczął krążyć po pokoju, zataczając niewielkie koła. Nancy z zaskoczeniem obserwowała jego naprężoną sylwetkę. Co mogło go tak zdenerwować?
- Co ci powiedział?- zapytał agresywnie. Nancy poruszyła się nerwowo na łóżku zaskoczona jego reakcją.
- A co miał mi powiedzieć?- spytała ostrożnie.
- Nie graj ze mną w te swoje gierki Nancy!- odparł podnosząc głos- Pytałem wyraźnie, co on ci powiedział?!
Nancy podniosła się z łóżka i wyprostowana podeszła do niego. Oparła dłonie na biodrach i posłała mu najgroźniejsze spojrzenie na jakie mogła się zdobyć.
- Nie twoja sprawa- odpowiedziała twardo. Nie wiedziała co tak rozdrażniło Aladara. Gabriel nie powiedział jej niczego ważnego, ale nie zamierzała mu o tym mówić. Teraz był wściekły i zdenerwowany, a ludzie w takim stanie mówią rzeczy, których nie powiedzieli by normalnie. Zamierzała to wykorzystać.
Aladar w trzech dużych krokach znalazł się obok niej.

Zacisnął dłonie wokół jej ramion i szarpnął mocno. Nancy syknęła z bólu i bezskutecznie starała się wyrwać z jego uścisku.
- Zapytam cię jeszcze raz- powiedział cedząc słowa przez zęby- Co Gabriel ci powiedział?
- Puść mnie!- krzyknęła Nancy, rozpaczliwie próbując odepchnąć go od siebie.
- Co on ci powiedział?!
- Czego ty ode mnie chcesz?!- wykrzyknęła mu w twarz. Aladar oprzytomniał. Zamrugał nerwowo i rozluźnił uścisk. Przybliżył swoją twarz do jej twarzy, tak blisko, że koniuszki ich nosów prawie stykały się ze sobą. Nancy czuła jego zapach, oddech na swoich policzkach. Zmrużyła oczy i bezwiednie rozchyliła wargi.
- Chce żebyś mnie powstrzymała- wyszeptał. Nancy zamknęła usta i odchyliła lekko głowę. Wbiła wystraszone spojrzenie w jego niebieskie oczy, starając się odgadnąć jakie myśli się za nimi kryją.
- Kim jesteś?- spytała słabo.
- Kim ja jestem?- powtórzył Aladar śmiejąc się- Kim TY jesteś?
Odepchnął ją delikatnie od siebie i posyłając jej ostatnie rozgoryczone spojrzenie, wyszedł z pokoju. Nancy przez dłuższa chwilę stała oszołomiona. Czuła drżenie całego ciała. Otuliła się ciasno ramionami, próbując odzyskać utracony spokój. Co się właśnie wydarzyło? Dlaczego tak ostro zareagował, gdy wspomniała o Gabrielu?
Kiedy już odzyskała władze w nogach, podeszła do łóżka i ciężko na nie opadła. Drżącą dłonią sięgnęła po drinka i łapczywie wypiła całą jego zawartość, nie zważając na to, że kilka kropel spływa jej po brodzie. Odłożyła pustą szklankę i w zamyśleniu spojrzała w kant pokoju. Wciąż czuła szaleńcze bicie swojego serca, miotającego się nerwowo w klatce żeber.
Natrętne pytanie co Aladar przed nią ukrywa kołatało się w jej głowie powoli doprowadzając jej umysł do szaleństwa. Co się dzieje? Co się Z NIĄ dzieje?! Wplotła palce we włosy i ścisnęła mocno głowę. Nie mogła się pozbyć tego dławiącego uczucia, że Aladar wie o niej więcej niż mówi.
Czuła jak jej umysł popada w otchłań szaleństwa. Miała tego dość, tej niewiadomej, mnożących się pytań bez odpowiedzi. Musiała to zakończyć, a odpowiedź była w pokoju obok. Poderwała się z łóżka i wygrzebała ze stosu rozłożonych na podłodze ubrań pistolet. Odbezpieczyła magazynek i skierowała się w stronę drzwi. Zmusi go by odpowiedział na jej pytania, a jeżeli tego nie zrobi, zabije go. I to z dziką przyjemnością.

Na dźwięk otwierających się drzwi Aladar odwrócił się. W progu stała Nancy. Patrzyła na niego pustym spojrzeniem, ściskając w dłoniach wycelowany w niego pistolet.
- Zabije cię- powiedziała spokojnie. Aladar splótł ramiona na piersi i spojrzał na nią lekceważąco.
- Nie zrobisz tego.
- Nie prowokuj mnie!- krzyknęła Nancy. Aladar powoli podszedł do niej.
- Stój!- wrzasnęła rozpaczliwie- Zatrzymaj się, albo cię zabiję!- krzyknęła, rozpaczliwie starając się utrzymać broń w drżących rękach. Aladar znalazł się obok niej i położył dłoń na lufie pistoletu. Chciała go zabić. Nacisnąć spust i wystrzelić serię kul w jego ciało, ale nie mogła się na to zdobyć. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w jego oczy. Aladar powoli i delikatnie wysunął pistolet z jej dłoni i odrzucił go na ziemię.
- Jesteś śmieciem- wyszeptała Nancy- Nic nie wartym śmieciem.
Aladar zacisnął ręce wokół jej ramion i przycisnął ją do siebie. Ich oddechy połączyły się w jednym, wspólnym rytmie. Nancy czuła bicie jego serca, jego zapach, który otumaniał jej umysł. Nie mogła się temu oprzeć, nie chciała. Po chwili ich usta odnalazły drogę do siebie i złączyły się w pocałunku. Z początku spokojnym i delikatnym, jednak już po chwili przybrał bardziej agresywną formę. Nancy oplotła ramiona wokół szyi Aladara i wpięła palce w jego włosy. Odchyliła głowę i z zamkniętymi oczami pozwoliła by całował ją po szyi. W jej głowie kołatała się tylko jedna myśl: więcej, więcej, więcej...
Ledwie poczuła jak jej ciało odrywa się od ziemi noszone w ramionach Aladara. Ułożył ją delikatnie na łóżku i położył się na niej. Pomógł jej zdjąć koszulkę i spodnie, po czym sam się rozebrał. Na chwilę przerwał pocałunki i spojrzał na jej nagie ciało.

Nancy zobaczyła w jego oczach zachwyt.

Promienie słońca obudziły Nancy. Uchyliła leniwie powieki, poczym od razu je zamknęła. Pierwszy raz w życiu miała ochotę spać do południa, nie przejmując się męczącymi sprawami dnia codziennego.

Wysunęła dłoń przed siebie i przesunęła dłoń po pustym, zimnym prześcieradle. Gwałtownie otworzyła oczy. Gdzie on jest? Usiadła na łóżku i rozejrzała się po pustym pokoju. Nie było go. Trochę zaskoczyła ją nieobecność Aladara, ale postanowiła się tym nie martwić. Może to i lepiej, że wyszedł? Ubiegłej nocy sprawy potoczyły się zupełnie nieoczekiwanym torem. Sama nie wiedziała, jakby się zachowała gdyby obudziła się przy nim. Była mu wdzięczna, że zostawił ją samą i pozwolił się oswoić z nową sytuacją. Z ciężkim westchnieniem wstała z łóżka i ubrała się we wczorajsze ciuchy. Wolała, żeby nikt z reszty domowników nie zastał ją nagą w łóżku Aladara. To co się stało powinno pozostać tajemnicą. Przeszła przez wspólną łazienkę do swojego pokoju. Z ulgą stwierdziła, że Roni wciąż jeszcze spał i nie zauważył jej nieobecności. Nucąc cicho pod nosem otworzyła szafę w poszukiwaniu nowych świeżych ciuchów. Wiedziała, że to głupie, ale czuła się jak zadurzona nastolatka. Nigdy wcześniej tak się nieczuła. Naturalnie byli mężczyźni w jej życiu. Przychodzili i odchodzili, z jednymi była dłużej, a z innymi zaledwie przez kilka dni. Za żadnym nigdy nie tęskniła, nie płakała, żadnego nie kochała. Ale z Aladarem było inaczej. Nie chciała od niego odchodzić. Nic o nim nie wiedziała, znała go zaledwie od kilku dni, a mimo to czuła, ż mogłaby się w nim zakochać. Zaśmiała się cicho. Od kiedy stała się taką romantyczką?
Właśnie przerzucała ciuchy, szukając jakiejś ładnej sukienki, gdy nagle rozległo się ciche pukanie. Wyprostowała się i utkwiła wystraszone spojrzenie w dębowych drzwiach. To on. Mimowolnie poprawiła rozczochrane włosy.
- Proszę.
- Dzień dobry- powiedziała Adela wchodząc do pokoju. Nancy nie mogła powstrzymać cichego westchnienia zawodu.
- Dzień dobry- odpowiedziała i wróciła po poszukiwań odpowiedniego ubrania.
- Chciałam tylko sprawdzić jak wam minęła pierwsza noc...
- Bardzo dobrze- odparła Nancy uśmiechając się szeroko.
- Och, widzę, że chłopiec jeszcze śpi. W takim razie przełożę śniadanie o godzinę... Ach i proszę!- powiedziała podając Nancy siatkę.
- Co to?- zapytała zaglądając do jej wnętrza.
- Ubrania dla Roniego. Po synie sąsiadki, mogą być trochę przyduże, bo tamten dzieciak jest strasznie gruby. Jakby nie pasowały mogę je przykrócić, mam maszynę do szycia.
- Dziękuje- odparła Nancy z wdzięcznością. Wczoraj zupełnie zapomniała o tym, że obiecała Roniemu nowe ciuchy.
- Czy wy też już wyjeżdżacie?- zapytała Adela. Nancy skamieniała.
- Nie, czy ktoś wyjechał?
- Tak, Aladar. Obudził mnie przed świtem i podziękował za gościnę. Powiedział, że przygarnął go stary przyjaciel. Zdziwiłam się trochę, myślałam, że dłużej zostaniecie. Muszę przyznać, że dla kobiety w moim wieku towarzystwo młodych jest bardzo przyjemne.
Nancy odwróciła się na pięcie by ukryć przed Adelą grymas głębokiego smutku rysującego się na jej twarzy.

Odszedł. Wykorzystał ją i odszedł. Bez słowa wyjaśnienia, czy nawet pożegnania... potraktował ją jak szmatę.
- My jeszcze tu zostaniemy-odparła starając się by jej głos zabrzmiał naturalnie- A teraz chciałabym wziąć kąpiel.
Gdy usłyszała zamykające się za Adelą drzwi opadła ciężko na łóżko. Z trudem łapała każdy kolejny oddech. Uspokój się, tylko się uspokój... Przecież niczego sobie nie obiecywali, nie zawierali żadnych układów... Mimo tych oczywistych faktów, Nancy nie mogła wyzbyć się tego niszczącego odczucia, że została wykorzystana i oszukana. Chciała krzyczeć, wrzeszczeć, rozwalić wszystko co ją otaczało. Uczucie żalu i wściekłości paliło jej wnętrzności, cała radość poranka odeszła w zapomnienie. Roześmiała się gorzko na wspomnienie własnych nadziei jakie wiązała z Aladarem. Mogłaby się w nim zakochać? Co za bzdura. Miałaby się zakochać w tym podłym draniu? Nikt jej nigdy wcześniej tak nie potraktował. Zabawił się i wyrzucił jak niechcianą zabawkę. Dostał to czego chciał i odszedł. Jaka ona była naiwna! Aż sama nie mogła w tej chwili uwierzyć, że dała się nabrać na to jego maślane spojrzenie i słodką minkę. Gdzie ona miała głowę? Jej duma została dotkliwie zraniona i nie zamierzała tego tak zostawić. O nie, znajdzie tego frajera i wykrzyknie mu w twarz co o nim myśli. Tylko to przyniesie jej satysfakcję i pozwoli w nocy zasnąć. Musi go znaleźć. Tylko gdzie?
- Gabriel- szepnęła cicho. Poderwała się z łóżka. Przeszła przez wspólną łazienkę do pokoju Aladara. Przez chwilę biegała spojrzeniem po podłodze. Jest! Schyliła się i podniosła pistolet który kilka godzin wcześniej wytrącił z jej dłoni Aladar. Tym razem ręka jej nie zadrży. Wróciła do swojego pokoju i szybko się przebrała.

Nancy weszła po kamiennych schodach kościoła. Uniosła dumnie głowę i wciągnęła głęboko powietrze, po czym weszła do środka. Gdy tylko przekroczyła próg kościoła, poczuła mdły zapach rozkładu, którego nie było dzień wcześniej.

- Gabriel!- krzyknęła dysząc ciężko. Przebiegła rozwścieczonym spojrzeniem po zakurzonym wnętrzu kościoła.
- Gdzie jest Aladar?!- zagrzmiała. Odpowiedziała jej głucha cisza. Energicznym krokiem ruszyła do przodu zaglądając za każdą kolumnę i w każdy ciemny kąt. Nigdzie nie było Gabriela, ani Aladara. W miarę jak zbliżała się do ołtarza swąd rozkładu stawał się coraz intensywniejszy. W powietrzu latało stado much których nie było tu wcześniej. Uparcie atakowały Nancy i brzęczały nad jej uchem.
- Gabriel!- krzyknęła ponownie lecz i tym razem nie otrzymała odpowiedzi. On musi tu gdzieś być. Przecież mówił... Stopa Nancy nadepnęła na coś śliskiego i prawie straciła równowagę. Spojrzała na ziemię i cofnęła się z obrzydzeniem. Pod jej stopami rozciągała się szeroka, czerwona kałuża. Krew. Rozejrzała się gwałtownie w poszukiwaniu ciała, ale nigdzie go nie było. Westchnęła ciężko.
- Gdzie on jest?- zapytała samą siebie. Zamrugała nerwowo. A może...

Uniosła powoli głowę i zobaczyła ciało księdza. Z jej gardła wydobył się cichy krzyk. Widziała już wiele zbrodni i nigdy nie zapomniała twarzy zamordowanych ludzi, pamiętała wszystkie szczegóły związane ze sprawami. Widziała ich tak wielu. Nie potrafiła nawet zliczyć ilu. Jednak nigdy jeszcze nie była świadkiem tak okrutnej i makabrycznej zbrodni. Ksiądz był powieszony trzy metry nad ziemią, na ogromnym haku zwisającym na mocnym sznurze z drewnianej konstrukcji dachu. Hak, który zapewne w dawnych czasach podtrzymywał żyrandol wbito mu szyję. Z ust wystawał mu opuchnięty język, a twarz pokryta była licznymi ranami, jakby ktoś go smagał batem. Miał podarte i przesiąknięte krwią ubranie. Koszula została z niego całkowicie zdarta, a w brzuchu wyrwana była ogromna dziura, z której zwisały jelita i inne wnętrzności. Nancy odniosła wrażenie, że ciało Gabriela się rusza, dopiero po chwili dotarło do niej, że to tysiące much żerujących na otwartych ranach. Zemdliło ją. Odwróciła wzrok i westchnęła ciężko. Tej dziury w jego brzuchu nie mogła zrobić broń. Zwykły pistolet nie wydrążył by tak dużego otworu, a mocniejszy kaliber przeszył by jego ciało na wylot. Zmusiła się by podnieść wzrok i bliżej przyjrzeć się ciału. Główne narządy wewnętrzne nie były uszkodzone, wystrzelony pocisk by je rozszarpał. Więc z całą pewnością nie była to broń. W takim razie co? Co innego może wydrążyć w ciele człowieka taką dziurę? Wyglądało to tak, jakby ktoś wyrwał jego wnętrzności... ale w jaki sposób?
Kolejną zagadką był hak. Cholera, jak on zdołał zwiesić ciężkie ciało księdza tak wysoko nad ziemią. Musiał mieć drabinę. Nancy rozejrzała się. W kościele nie było, żadnej drabiny. Więc wziął ją ze sobą... co za niedorzeczność.
Nancy usiadła na kościelnej ławie i westchnęła ciężko. Kto mógł to zrobić? Nagle uderzyła w nią oczywista prawda. To był Aladar, to on zabił Gabriela. Pochyliła głowę i wstrzymała powietrze. Wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. Kiedy Gabriel usłyszał imię Aladara, był przerażony i zdenerwowany, jakby się go bał, musiał wiedzieć, że chce go skrzywdzić... Aladar dostał szału, gdy powiedziała mu że poznała Gabriela. Wszystko jasne! Wściekł się, bo wiedział, że jeżeli Nancy dowie się, że Gabriel nie żyje skojarzy jego śmierć z Aladarem. Dlatego uciekł! Wiedział, że ona może go zdemaskować!
Pierwszy raz jej wrodzony instynkt ją zawiódł. Zaufała okrutnemu mordercy, potworowi. Nie mogła uwierzyć, że dała się tak omamić, owinąć wokół palca. Te same dłonie, które dotykały jej ciała kilka godzin później zabiły człowieka. Być może to Aladar był też sprawcą morderstwa Tomsona i Harrisona... Tylko dlaczego? Czy to może mieć związek z Lucy? Czy właśnie na niej zależy Aladarowi? Nie pozwoli by wykorzystał zdolności Lucy. Musi go powstrzymać.
- Cholera...- przeklęła opierając się plecami o ławę.

Czuła ogromny, nieokiełznany wstyd. Zawiodła samą siebie. Złamała podstawową zasadę, którą kierowała się przez całe życie. Nie ufaj nikomu. Ludzie to potwory, zawsze cię zranią. Czekają tylko na moment w którym zobaczą twoje ciało leżące na ziemi, nadepnął butem na twoją głowę i przycisną twarz do piachu, byle stać wyżej. Tacy są ludzie. Nikczemne, okrutne, żywe organizmy, których głowy zaprzątnięte są pierwotnymi instynktami przeżycia. Rodzina? Przyjaciele? Kim oni są? Bajkowymi istotami, postaciami z pięknych wierszy i wzruszających powieści. Pustymi nazwami. Nieistniejącymi aniołami.
By przeżyć trzeba się nauczyć jednej, prostej prawdy. Na świecie jesteś sam. Zupełnie sam. Musisz ufać tylko sobie, kochać tylko siebie, by wbijać twarze innych w ziemię i samemu nigdy nie znaleźć się na dnie.
Oto jej życie.
Tak właśnie wyglądało.
I była z tego dumna.
Nauczyła się tego tak jak szczeniak uczy się pływać, wpakowany z resztą rodzeństwa do worka i wrzucony do wody. Tą która ocalała była ona. Wygramoliła się na brzeg, wciąż słysząc skomlenia innych.
Ocalała.
Uniosła głowę i po raz ostatni spojrzała na krwawą, pokrytą muchami postać, która kiedyś była żywym człowiekiem. Wciąż trudno było jej uwierzyć, że sprawcą tego makabrycznego dzieła, był Aladar. Musiał to lubić. Musiał lubić zabijać. Inaczej nie torturowałby Gabriela. Tymczasem on patrzył na jego cierpienie, obserwował krew lejącą się z ran, wydrążył dziurę w jego ciele, tak by przed śmiercią mógł jeszcze zobaczyć swoje jelita.
- Znajdę Aladara- szepnęła- Zabije go. Zapłaci za to co ci zrobił- obiecała.
***
Nancy wbiegła do pokoju. Dopadła do szafy i gorączkowo rozrzucała ubrania po całej podłodze, szukając ukrytego gdzieś w nich magazynku. Wciąż czuła natłok adrenaliny w swoich żyłach, jej umysł był skupiony tylko na jednej myśli, dostać się do Lucy. Ogarnięta szałem poszukiwań, nawet nie zauważyła Roniego, który stał za nią i bacznie się jej przyglądał. Chłopiec z niepokojem obserwował szaleńcze tornado, które wstąpiło w postać Nancy i demolowało ich wspólny pokój, tworząc nieokiełznany bałagan.
- Coś się stało?- zapytał zbierając się na odwagę i podchodząc do Nancy.
-Nic takiego- rzuciła w roztargnieniu. W końcu z okrzykiem zwycięstwa wyjęła magazynek z zawiniętej bluzy, po czym schowała go do kieszeni. Wstała z podłogi i skierowała się do wyjścia, ale na jej drodze stanął Roni.
- Coś się stało prawda? – spytał żądając wyjaśnień- Przecież widzę, że jesteś zdenerwowana.
Nancy przez dłuższą chwilę mierzyła chłopca chłodnym spojrzeniem.
- Kiedy pozwoliłam ci mówić do mnie na „Ty”?- uderzyła- Dla ciebie jestem „pani Morrison”.

Chłopiec zmieszał się lekko, ale nie na tyle by odpuścić i usunąć się z drogi Nancy.
- Przepraszam- bąknął. Nancy przewróciła oczami nie mogąc uwierzyć, że traci czas na dyskusje z dzieckiem. Odepchnęła go agresywnie i ruszyła w stronę drzwi.
- Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo?
- Dziecko! Daj mi wreszcie spokój!- krzyknęła rozwścieczona odwracając się do niego.
- Niech mi pani powie co się stało?!
- Nie twoja sprawa- syknęła- Nie muszę się tłumaczyć dziesięciolatkowi! Nie jestem twoją matką Roni, twoja mama nie żyje, a ja nie zamierzam przejmować jej obowiązki względem ciebie!
Spojrzała na chłopca z satysfakcją. Dobrze wiedziała, że uderzyła w jego najczulszy punkt.

Oczy chłopca zaszkliły się, wciągnął głęboko powietrze i wybiegł z pokoju, popychając lekko Anę, która akurat stanęła w drzwiach.
- Dokąd ci tak śpieszno?- zawołała za zbiegającym po schodach Ronim. Uśmiechnęła się lekko, myśląc, że to jakiś nowy rodzaj zabawy, której zasady znają tylko dzieci.
Weszła do pokoju i delikatnie zamknęła za sobą drzwi, bojąc się, że każdy donośniejszy dźwięk może zburzyć wątłą konstrukcje wzajemnej akceptacji, jaka się między nimi wytworzyła.
Nancy oparła dłonie na biodrach i spojrzała na nią wyczekująco.
- Niezły masz tu bałagan...- powiedziała Ana starając się rozluźnić napiętą atmosferę. Nancy nie podjęła inicjatywy by ciągnąć neutralną rozmowę. Ana westchnęła ciężko i porzucając złudne nadzieje na uprzejmą pogawędkę, postanowiła przejść do konkretów.
- Chciałabym cię przeprosić...- zaczęła.
- Zgoda- przerwała jej Nancy.

- Nie rozumiem...- mruknęła przyglądając się jej podejrzliwie.
- Chodźmy po Lucy.
- Ale ja wciąż nie będę w stanie nikomu zrobić krzywdy- odparła Ana bezradnie rozkładając ręce. Nancy zmierzyła ją zimnym spojrzeniem.
- Nie będziesz musiała. Zrobię to za ciebie- powiedziała- Chodźmy.
- Teraz?
- Tak, teraz. Rusz się musimy przejść spory kawałek drogi.

- Dlaczego zmieniłaś zdanie?- zapytała zdyszana Ana kiedy wspinały się po nierównej, kamiennej ścieżce. Nancy chcąc uniknąć odpowiedzi ruszyła szybciej do przodu, pozostawiając towarzyszkę za sobą. Nie zamierzała jej się tłumaczyć ze swojej decyzji. Wciąż ciężko jej było przełknąć gorzką pigułkę wstydu, która uwięzła w jej gardle. Wolała o tym nie myśleć.
Ciężko dysząc wspinała się po kolejnych rozstawionych na ich drodze kamieniach. Były blisko, widziała już przed sobą ogromny kamienny blok w którego wnętrzu kryła się wschodnia kopalnia. Zaledwie kilka metrów, dzieliło je od Lucy.
- Zwolnij trochę!- krzyknęła Ana- Jestem naukowcem, a nie cholerną alpinistką!
Nancy odwróciła tułów w jej stronę i przyłożyła palec do ust, dając jej znak, że ma być cicho. Delikatnie stawiała każdy kolejny krok, uważając by nie potrącić żadnego kamyczka, który mógłby narobić niebezpiecznego hałasu. Z oddali usłyszała stłumione dźwięki rozmowy. Zgięła się w pół i podeszła bliżej, ukrywając się za ogromnym głazem. Ostrożnie wychyliła głowę. Były na miejscu. Zgodnie ze słowami mieszkańców osady, wartę przed wejściem do więzienia pełniło tylko dwóch strażników. Najwyraźniej nie traktowali swojej pracy zbyt poważnie. Siedzieli na ziemi, oparci o drzwi, gawędząc ze znudzeniem i co jakiś czas popijając z metalowej manierki.

Nancy uważnie przyjrzała się wejściu do kopalni. Drzwi osadzone były w ścianie skalnej i nie stanowiły dużej przeszkody. Były to stare, drewniane deski, połączone ze sobą i stanowiące jedynie imitacje drzwi. Widocznie rebelianci nie sądzili, że ktoś będzie próbował się włamać do ich osobistego więzienie i nie zainwestowali zbyt dużo pracy w zabezpieczenia. Tym lepiej dla Nancy i Any. Dostanie się do Lucy będzie prostsze niż im się z początku wydawało. Nancy poczuła ukłucie niezadowolenia. W głębi duszy liczyła na zaciętą walkę, w czasie której mogłaby rozładować nagromadzone w niej emocje.
- Masz jakiś plan?- zapytała szeptem Ana dołączając do niej i wyglądając lękliwie zza głazu. Nancy nie odpowiedziała, tylko wykrzywiła usta w mrocznym uśmiechu. Podniosła się z klęczek i ruszyła wyprostowana w stronę kopalni.
- Co ty robisz?!- Ana próbowała ją zatrzymać, jednak Nancy nie reagowała. Nie wiedząc co robić ruszyła za nią. Strażnicy od razu je zauważyli. Podnieśli się leniwie z ziemi i chwycili za karabiny.
- Tutaj nie wolno chodzić!- zawołał jeden z nich. Nancy nawet nie mrugnęła, dalej szła pewnie w ich stronę- Słyszą mnie panie?! Nie możecie tu sobie spacerować!
- Przepraszam, chyba zabłądziłyśmy- odkrzyknęła Nancy, zbliżając się do nich. Strażnicy mrugnęli do siebie porozumiewawczo.
- W takim razie, chętnie możemy pokazać paniom właściwą drogę- powiedział jeden z nich wyraźnie się rozluźniając- Albo jeśli nie jest paniom śpieszno, możemy też trochę porozmawiać...
Ana kątem oka zauważyła jak Nancy wysuwa pistolet zza pasa.
- Może innym razem- odparła Nancy szczerząc zęby. Szybkim ruchem wyciągnęła zza pleców pistolet i strzeliła prosto w klatkę piersiową pierwszego strażnika, który padł bez życia na ziemię.
- O *****- jęknął drugi patrząc na swojego martwego kolegę. Były to jego ostanie słowa, ponieważ już po chwili w jego ciało wbiły się trzy kule. Osunął się na ziemię i plując wokoło krwią oddał swoje ostatnie tchnienie.
- To jest twój plan?!- wrzasnęła przerażona Ana.
-Kryj się!- krzyknęła Nancy popychając ją w stronę niewielkiego głazu. Po chwili drzwi kopalni uchyliły się i w ich stronę poleciała salwa kul wystrzelona z karabinu maszynowego. Ana skuliła się i przycisnęła dłonie do uszu starając się zagłuszyć huki strzałów, które odbijały się echem w jej głowie. Kiedy pierwsza seria ucichła, Nancy gwałtownie wychyliła się zza głazu i oddała kilka strzałów w stronę drzwi. Ledwo udało jej się uchylić przed kolejnymi kulami lecącymi w ich stronę.
- Jest ich czterech- odparła dysząc ciężko i zmieniając magazynek.
- Zginiemy tutaj!- krzyknęła sparaliżowana ze strachu Ana. Nancy ponownie się wychyliła i oddała kolejne strzały. Wśród dźwięku wystrzałów rozległ się krótki jęk bólu.
- Teraz już tylko trzech- oznajmiła Nancy śmiejąc się szaleńczo, nie ukrywając jaką jej ta strzelanina sprawia przyjemność- Musimy odwrócić ich uwagę, widzisz tamten kamień?- zapytała Anę wskazując jej głaz leżący w odległości pięciu metrów od nich- Biegnij do niego.
- Oszalałaś?!- wrzasnęła Ana.
- Powiedziałam biegnij!- syknęła Nancy wypychając ją z ukrycia. Ana ruszyła biegiem do przodu, słysząc świst kul przelatujących obok jej uszu. Tymczasem Nancy wychyliła się zza głazu i wystrzeliła prawie cały magazynek. Ana dobiegła do kamienia i ukryła się za nim rozglądając się gorączkowo po całym ciele, sprawdzając, czy nie ma żadnych ran. Była w takim szoku, że nawet nie usłyszała, że strzały umilkły.
- Idziemy dalej- powiedziała Nancy stając obok niej. Ana poderwała się z ziemi.
- Czy ty do cholery oszalałaś?! Co to było?! Prawie przez ciebie zginęłam! Od kiedy robię za twoją przynętę?!- krzyczała rozwścieczona, jednak Nancy wcale nie reagowała na jej zarzuty. Mijając rozpłaszczone na ziemi ciała strażników weszły do kopalni.
Kiedy tylko weszły do środka poczuły duszny swąd siarki, pozostałość po dawnych złożach. Szyb był częściowo zawalony, po prawej stronie wykuto w ścianach niewielkie zakratkowane cele. Ciągnęły się szeregiem, aż do końca korytarza. Zza krat spoglądały na nich zaciekawione twarze więźniów. Byli to schwytanie przez rebeliantów żołnierze Cefeusza.
- Przyszliście nas uratować?- zapytał jeden z nich wciskając twarz między kraty-Całe szczęście, już dłużej bym tu nie wytrzymał. Gdzie jest Brutus? Kto tu dowodzi? Czemu...- nie zdążyła dokończyć ostatniego pytania, ponieważ metalowa kula wystrzelona z broni Nancy, rozszarpała jego mózg na małe drobne kawałeczki. Jego współwięzień opryskany krwią partnera, krzyknął przeraźliwie i wycofał się w głąb celi.
- Nancy, czemu to zrobiłaś?!- krzyknęła roztrzęsiona Ana- Nie musiałaś go zabijać- dodała z wyrzutem. Nancy odwróciła się powoli w jej stronę. Ana cofnęła się o krok widząc jej spojrzenie. Spojrzenie mordercy. Jej oczy nie należały już do człowieka, tylko do potwora, którego jedynym napędem życiowym był słodkawy zapach krwi w powietrzu. To już nie była Nancy, tylko zupełnie inna, nieznana istota, która owładnęła jej ciałem.
- Proszę, uspokój się...- szepnęła łagodnie, tłumiąc strach. W jednej chwili potwór zniknął, ustępując miejsce starej Nancy. Jej puste jeszcze przed chwilą spojrzenie nabrało blasku i ludzkiego wyrazu. Zamrugała nerwowo jakby wybudziła się ze snu.
- Chodźmy, znaleźć Lucy- powiedziała trzeźwo.

Ruszyły dalej, mijając kolejne cele w których więźniowie kulili się w kątach, bojąc się, że spotka ich ten sam los co kolegę. Ana trzymała się w odległości półtora metra od Nancy. Usiłowała nie podchodzić do niej bliżej niż było to konieczne. Bała się jej, bała się tego do czego jest zdolna.
Znalazły Lucy w ostatniej celi. Leżała na starej pryczy, wciąż była uśpiona, jednak co chwila jej ciałem wstrząsały drgawki spinając każdy mięsień.
Nancy spojrzała na jej brudną, zamkniętą w łańcuchach snu twarz. Miała nie więcej niż piętnaście, szesnaście lat.
- To jeszcze dziecko...- szepnęła Nancy bardziej do siebie niż do Any. Lucy wyglądała inaczej niż kiedy widziała ją ostatni raz w laboratorium. Była brudna i pokryta pustynnym kurzem. Ubrano ją w trochę przydużą sukienkę, na której w okolicach ud mieniła się spora plama zaschniętej krwi. Najwidoczniej rebelianci nie mogli przepuścić okazji, że w ich posiadaniu znalazła się młoda, nie stawiająca żadnych oporów dziewczyna. Nancy wzdrygnęła się z obrzydzenia. Plamę krwi zauważyła też Ana, jęknęła z bólu i przykucnęła przy Lucy.
- Co te bydlaki ci zrobiły- szepnęła, odgarniając kosmyki włosów z jej czoła- Biedactwo...
Nancy w milczeniu obserwowała jak Ana czule głaszcze ją po twarzy. Nie traktowała jej jak eksperymentu, czy zwykłego obiektu badań, tylko bardziej jak matka dziecko. Teraz już rozumiała dlaczego Ana tak uparcie, z narażeniem życia starała się odnaleźć Lucy. Była do niej bardzo przywiązana. Lata spędzone przy tej młodej dziewczynie sprawiły, że wytworzyła się między nimi więź.
- Ana...- szepnęła Nancy kładąc dłoń na jej ramieniu. Ana nie reagowała, nerwowo poprawiała ubranie na ciele Lucy i starała się przytrzymać jej drgające ręce.
- Musimy ją zabić- przypomniała jej Nancy.

Ana ocknęła się, podniosła załzawione oczy i pokiwała głową. Ciężko podniosła się z klęczek i westchnęła z bólem.
- Dobrze- odparła- Już nadszedł czas.
Nancy uniosła pistolet i skierowała go w stronę głowy Lucy. Przyłożyła palec do spuście i już miała go przycisnął, ale Ana ją powstrzymała.
- Ja to zrobię- powiedziała. Nancy spojrzała na jej wykrzywioną w bólu twarz.
- Jesteś pewna?- upewniła się. Słowa uwięzły w gardle Any, więc jedynie pokiwała głową. Nancy w milczeniu oddała jej pistolet. Ana z trudem zdołała utrzymać w roztrzęsionych dłoniach broń. Po jej policzkach spłynęła ogromna łza. Nancy wycofała się w kąt celi. Prawdę mówiąc, aż do tej chwili wątpiła, że Ana zdoła to zrobić. Lucy przez ostatnie trzy lata była jej całym życiem. Poświęciła dla niej wszystko, życie prywatne, Siwana. Przywiązała się do niej, a mimo to postanowiła własnoręcznie odebrać jej życie. To dobry wybór. Niech skończy to co zaczęła.
- Co wy... Rzuć broń!
Nancy skamieniała słysząc głos za swoimi plecami. Wstrzymując powietrze odwróciła się i spojrzała na dwójkę rebeliantów stojących w drzwiach celi. Obaj trzymali broń.
- Powiedziałem rzuć broń!- zagrzmiał jeden z nich. Ana z przestrachem odrzuciła pistolet i podniosła ręce do góry, prezentując swoją bezradność.
Tuż za nimi ukrywała się jeszcze jedna postać. Musiało minąć trochę czasu zanim do umysłu Nancy dotarło kim jest ta postać. Był to Aladar. Najwidoczniej nie spodziewał się ich tutaj, ponieważ był równie mocno zszokowany co one.
- Nancy? Ana?- wyszeptał przechodząc obok rebeliantów- Co wy tu robicie? Jak wy...
Nancy sama nie potrafiła określić co dokładnie czuła, gdy go zobaczyła. Wściekłość, nienawiść, szał, wszystko to w jednej chwili eksplodowało w jej ciele. Jedynie reszta zdrowego rozsądku powstrzymała ją przed rzuceniem się na Aladara. Zacisnęła tylko dłonie w pięść i wbiła w niego nienawistne spojrzenie.
- Znasz je?- zapytał jeden z uzbrojonych mężczyzn. Aladar przez chwilę wahał się z odpowiedzią.
- Tak- wydukał w końcu- Znam je, podróżowałyśmy razem....
- Zdaje się, że nie powiedziałeś nam wszystkiego- powiedział rebeliant- Będziesz się musiał mocno tłumaczyć!
Wyjął z kieszeni krótkofalówkę i podniósł ją do ust.
- Centrala zgłoś się!- powiedział naciskając guzik.
- Tu centrala, o co chodzi?- odezwał się stłumiony głos z krótkofalówki.
- Więzienie zostało zaatakowane przez dwie uzbrojone kobiety. Strażnicy i jeden z więźniów nie żyją. Zdaje się, że chciały zabić naszą śpiącą królewnę. To znajome Aladara, powtarzam, Aladar je zna.
- Przyjąłem, przyprowadź ich do szefa, bez odbioru.
***
Wbijając lufy karabinów w ich plecy wprowadzono ich do komnaty w południowej kopalni, głównej siedzibie rebeliantów. Nancy rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu w którym ustawione były liczne stoły, na których walały się stosy papierów, wykresów i planów. Musiała przyznać, że całkiem nieźle się ulokowali. W przeciwieństwie do więzienia, główna baza była chroniona przez cały sztab rebeliantów i nowoczesną technikę.

W sali czekała już na nich piątka ludzi. Nancy bez większych trudów odgadła który z nich jest dowódcą. Był to potężnie zbudowany, czarny mężczyzna o wielkich dłoniach i ostrym spojrzeniu. Liczne blizny, marszczące się na jego twarzy, nadawały mu jeszcze groźniejszego wyrazu. Przypominał mitologicznego dwumetrowego herosa, który gołymi rękami łamie karki lwów i byków. Inni rebelianci odnosili się do niego z szacunkiem i przestrachem, nie było w tym z resztą niczego dziwnego. Człowiek o takiej posturze w każdym wzbudzał strach.
- Co tu się do cholery dzieje?- zapytał olbrzym donośnym, niskim głosem. Jeden z prowadzących ich rebeliantów wziął głęboki oddech i wyrzucił z siebie jednym tchem.
- Te dwie kobiety zatrzymaliśmy w więzieniu. Zabiły wszystkich strażników i jednego z jeńców. Znaleźliśmy je przy śpiącej królewnie, zdaje się, że próbowały ją zabić.
Mężczyzna splótł ramiona na piersi i uważnie się im przyjrzał. Nancy z trudem zdołała wytrzymać jego ostre spojrzenie nie spuszczając wzroku.
- Chcesz mi powiedzieć Olafie, że dwie KOBIETY zdołały wybić szóstkę moich ludzi?- zapytał. Rebeliant skulił się ze strachu.
- Tak, kapitanie- odpowiedział drżącym głosem.
- Nie było to wcale takie trudne- wtrąciła się Nancy. Olaf spojrzał na nią z przestrachem.
- Jak śmiesz tak się odzywać do...
- Spokojnie - przerwał mu stanowczo dowódca unosząc dłoń- Niech sobie żartuje póki może, bo za chwilę nie będzie jej do śmiechu.

Nancy uniosła dumnie głowę, starając się dać mu do zrozumienia, że te groźby nie robią na niej najmniejszego wrażenia. Jednak w rzeczywistości podobnie jak reszta ludzi zebranych w małej komnacie, ona również odczuwała lęk przed dowódcą rebeliantów. Ten człowiek emanował niezłomną siłą, na którą nikt nie mógł zostać obojętny.
- Dobrze, a teraz mi wszystko wyjaśnisz, cwaniaczku- powiedział do Aladara- W czym ty siedzisz? Przychodzisz do nas po latach nieobecności i prosisz o oddanie jednego z naszych jeńców. Zgodziłem się, o nic nie pytałem, uratowałeś mi kiedyś życie i nie robiłem żadnych problemów. Przez pamięć o dawnych czasach, gdy pracowaliśmy w jednym oddziale, byłem ci winny przysługę. Pozwoliłem ci zabrać śpiącą królewnę, chociaż nie powinienem. A tu co się dzieje? Jakieś dwie szalone kobiety mordują moich ludzi i okazuje się, że chodzi im o tą samą dziewczynę co tobie. A co najlepsze, wygląda na to, że znasz te kobiety. Pamiętam przyjacielu, o twoich dawnych zasługach dla rebelii, ale teraz żądam wyjaśnień! Czemu wam tak zależy na naszej śpiącej królewnie?
Aladar westchnął ciężko.
- Mój zakon, powierzył mi misję...- zaczął niechętnie- Miałem odnaleźć i zlikwidować dziewczynę, którą nazywacie śpiącą królewną.
- Dlaczego?- drążył temat dowódca rebeliantów.
- Nie wiem, jestem tylko wykonawcą powierzonego mi zadania...
- Nie pieprz mi tutaj bzdur Aladar!- przerwał mu- Wiesz więcej niż chcesz mi powiedzieć. Chyba nie zdajesz sobie sprawy w jakim trudnym położeniu się znalazłeś, powoli tracę do ciebie cierpliwość.
Aladar spuścił głowę i przełknął głośno ślinę.
- Igor... ja nie mogę ci nic więcej powiedzieć, złożyłem przysięgę...
Na czole Igora pojawiła się ogromna pulsująca żyłka, która była jedynym dowodem jego zdenerwowania. Przez chwilę stał jeszcze przed Aladarem, mierząc go ostrym spojrzeniem po czym podszedł do Nancy i Any. Nancy wyprostowała się dumnie, bez słów mówiąc mu, że nie zamierza nic powiedzieć. Igor najwyraźniej doskonale odczytał jej zbuntowaną postawę, ponieważ podszedł do Any.
- A was co tu sprowadza? Czemu zabiłyście moich ludzi?!- ryknął głośno. Ana wstrzymała powietrze i przestraszona spojrzała na Nancy.
- Odpowiadaj!- krzyknął jeszcze donośniej.
- Ja... ja nie wiem czemu Aladar chciał zabić Lucy...- powiedziała cicho kuląc się ze strachu.
- A ty czemu chciałaś to zrobić?- zapytał łagodniej Igor, zadowolony, że znalazł słabe ogniwo.
- Cefe... Cefeusz wykradł ją z mojego laboratorium...
- Laboratorium?- powtórzył Igor, wyraźnie zszokowany tą nową wiadomością.
- Tak, prowadziłam nad nią badania- odparła śmielej Ana.
- Jakie badania?
- Lucy jest zakażona jakimś nowym, wysoce zaraźliwym wirusem. To znaczy, jest nosicielem, ale sama nie zachorowała. Sądzimy, że ten nieznany dotąd wirus został wyhodowany sztucznie w laboratorium, któregoś z wrogich miast i być może miał służyć jako broń biologiczna. Kilka dni temu Cefeusz uprowadził Lucy z mojego laboratorium, prawdopodobnie sami chcieli prowadzić nad nią badania. Naturalnie od razu ruszyliśmy w pościg, kiedy znaleźliśmy wrak helikoptera, moi przełożeni doszli do wniosku, że Lucy spłonęła żywcem i zagrożenie minęło. Ale ja, wraz z moją asystentką- tu kiwnęła głową na Nancy- dowiedziałyśmy się, że to wy zestrzeliliście helikopter i zabraliśmy ze sobą kilku jeńców. Możliwy stał się więc fakt, że Lucy przeżyła, musiałyśmy to sprawdzić. Zapewne nie trzymaliście jej w sterylnych warunkach i pewne jest to, że dotykaliście jej skóry bez specjalnego kombinezonu... Więc twoi ludzie muszą być zakażeni, a co gorsza będą zarażać innych...
Igor wsłuchiwał się w jej słowa z szeroko otwartymi ustami.
- Czemu po prostu nam o tym nie powiedziałyście?- zapytał w końcu.
- Żeby nie wzbudzać paniki. Zarażonych trzeba natychmiast odizolować, gdyby dowiedzieli się, że są chorzy mogli by uciec i roznieść chorobę dalej. Nie mogłyśmy do tego dopuścić.
- Ale moi ludzie są zdrowi, nikt nie umarł...
- Właśnie dlatego ten wirus jest tak niebezpieczny. Przez kilka pierwszych dni od zarażenia, chory wygląda i zachowuje się normalnie, nie ma żadnych objawów, ale w tym czasie zaraża wszystkich tych z którymi ma styczność. Choroba przechodzi w stadium końcowe, dopiero około drugiego tygodnia. Chory dostaje duszności, zapaści i wewnętrznych krwotoków, które w konsekwencji prowadzą do śmierci.
Nancy z trudem starała się zachować kamienną twarz, nie mogła jednak powstrzymać lekkiego drżenia warg. Nie doceniała Any. Kto by pomyślał, że jest ona takim wyrafinowanym kłamcą. Szybko wymyśliła genialną, prostą historyjkę i wyprowadziła w pole dowódcę rebeliantów. A co najważniejsze wzbudziła w nich strach i niepewność, dając im do zrozumienia, że mogą być chorzy na nieistniejącą chorobę. Nancy spojrzała na nią ukradkiem. Brawo mała, świetnie się spisałaś.
- Czy jest na to lekarstwo?- dopytywał się Igor.

- Antidotum jest w fazie testów... to znaczy udało mi się wyhodować odpowiedni antybiotyk, ale nie wiem jakie mogą być skutki uboczne. Potrzebuje zaawansowanych maszyn by go wytworzyć.
Nancy nie potrafiła się już powstrzymać od uśmiechu. Ana genialnie to wszystko zaplanowała. Nie dość, że sprawiła, że ten potężny mężczyzna zadrżał ze strachu, to jeszcze odepchnęła chmurę śmierci która nad nimi zawisła. Teraz rebelianci nie mogli je zabić, były im potrzebne.
- A Aladar? Co on ma z tym wspólnego?- zapytał oszołomiony Igor. Ana zmieszała się nie wiedząc co ma odpowiedzieć.
- To szpieg- wtrąciła się Nancy- Szpieg Andromedu, chciał przetransportować wirus, dla swoich kapłanów- powiedziała dobrze zdając sobie sprawę, że tymi słowami ściąga na Aladara wyrok śmierci.
- Aladar szpiegiem?- zaśmiał się Igor- To nie możliwe, on był rebeliantem i podobnie jak my wszyscy nienawidzi kapłanów, nigdy by dla nich nie pracował...
- To prawda- przerwał Aladar- Jestem szpiegiem. Moim zadaniem było zdobycie próbki krwi Lucy i przekazanie ją kapłanom Andromedu.
Nancy przerzuciła na niego zaskoczone spojrzenie. Czemu się nie wypierał? Czemu potwierdził jej kłamstwo? Musiał sobie zdawać z tego sprawę, że przyznanie się oznacza śmierć. Więc dlaczego to zrobił?
- W takim wypadku...musimy cię zabić- odparł niechętnie Igor- A wy wyhodujecie dla nas ten lek, zorganizujemy wam potrzebny sprzęt...
Ana zrobiła poważną minę i kiwnęła głową.
- Postaramy się.
Nagle tuż nad nimi rozległ się ogromny huk, przypominający wybuch bomby. Wszyscy wstrzymali oddech, rozglądając się niepewnie po wątłym sklepieniu. Kiedy wybuch rozległ się ponownie w komnacie zapanował haos. Stłoczeni rebelianci chwytali za karabiny i wymachiwali nimi na wszystkie strony, wykrzykując przekleństwa i pytania na które nikt nie znał odpowiedzi.
-Co się dzieje?
- Co to było?
- Kopalnia się zawala!
- Ktoś wysadził zbrojownię!
Jedynie Igor nie uległ powszechnej panice. Wyciągnął zza pasa krótkofalówkę i przycisnął ją do ust.
- Parton zgłoś się!- krzyknął i umilkł czekając na odpowiedź. Z krótkofalówki dobiegł jedynie cichy szum- Parton zgłoś się! Czemu nikt nie odpowiada?!- wściekły rzucił krótkofalówką rozbijając ją o ścianę. Wtedy drzwi sali otworzyły się z hukiem i do środka wbiegł młody, zdyszany chłopak w stroju rebelianta.
- To Cefeusz!- krzyknął do Igora- Cefeusz atakuje wolną osadę!

Roni siedział na ławce przed domem Adeli szurając nogami po suchym piasku. Czerwone od płaczu policzki zdążyły już powrócić do naturalnego koloru i chłopiec zdecydował się wyjść ze swojego ciemnego ukrycia z piwnicy. Spędził tam prawie godzinę. Jak każdy chłopiec w jego wieku, był przekonany, że łzy są strefą zarezerwowaną jedynie dla dziewczyn i nie godzi się by prawdziwy mężczyzna płakał. Ale on też czasami płakał. Czuł lekki wstyd z tego powodu, lecz mimo to czasami nawet zgryzanie warg nie mogło powstrzymać strużek łez wypływających z jego oczu. Ale zawsze starał się by nikt nigdy nie widział jak płacze, nie chciał by ktokolwiek pomyślał, że jest jeszcze małym, słabym dzieckiem. Bo nim nie już nie był. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był dzieckiem. Od chwili swoich urodzin musiał stać się dorosły, inaczej by nie przeżył.
Kiedy łzy wyschły, postanowił wyjść na zewnątrz i pozwolić by pustynne słońce wysuszyły jego opuchniętą twarz. Przyłapał się na tym, że rozgląda się po ulicy czekając na powrót Nancy. Sam nie wiedział czemu. Dała mu jasno do zrozumienia, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Mimo ciepła Roni czuł jak włoski na karku stają mu dęba, a jego ciałem wstrząsa zimny dreszcz... coś było nie tak. Lata spędzone w strefie C wyostrzyły zmysły Roniego. Instynktownie wyczuwał nadchodzące niebezpieczeństwo. Tego dnia, powietrze było aż gęste od tego złowrogiego zapachu. Wiedział, że coś się niedługo wydarzy. Najchętniej podniósł by się z ławki i uciekł daleko stąd. Jednak nie mógł odejść, musiał na nią zaczekać.
- Hej, młody.
Roni podniósł spojrzenie na Siwana stojącego w drzwiach i uśmiechnął się blado.
-Hej- odpowiedział bez entuzjazmu. Siwan usiadł obok niego na ławce.

- Wiesz gdzie wszyscy znikneli?- zapytał. Roni pokręcił głową. Siwan westchnął ciężko i splótł dłonie za głową.
- Kobiety- mruknął- One zawsze gdzieś znikają, zawsze mają jakieś sekreciki... No, ale ty masz jeszcze sporo czasu, żeby się o tym przekonać- dodał mrugając porozumiewawczo do Roniego. Chłopiec zaczerwienił się.
- Pewnie siedzą teraz gdzieś przy kawce i dzielą się ploteczkami- kontynuował Siwan.
- Wątpię... rano pani Morrison wzięła ze sobą pistolet.
Siwan spojrzał zdziwiony na Roniego. Już otworzył ust by zapytać się o szczegóły, ale nagle, całkiem niedaleko rozbrzmiał donośny huk wybuchu. Oboje poderwali się z ławki i spojrzeli w stronę bram miasta. Tuż nad dachami domów wolnej osady unosiły się kłęby czarnego dymu. Rozległy się krzyki i... strzały.
- Co to było?!- zapytał przerażony Roni.
- Nie mam pojęcia- odpowiedział Siwan patrząc na przelatujący nad ich głowami czarny helikopter. Przyłożył rękę do oczu, osłaniając je przed słońcem i spostrzegł, że z helikoptera wypada spory, czarny przedmiot. W jednej chwili jego serce przerwało swój szaleńczy bieg i zatrzymało się. Ze strachu.
- Roni! Uciekaj do domu!- krzyknął szarpiąc chłopca za ramię- Uciekaj!!- były to jego ostatnie słowa, zanim bomba wyrzucona z helikoptera uderzyła kilkanaście metrów od nich o ziemię i owinęła morderczym ogniem ich ciała.
***
- Nie zostawiajcie nas tutaj!- krzyknęła Ana waląc zaciśniętymi pięściami w zatrzaśnięte drzwi.
- Przestań to nic nie da...- mruknęła Nancy rozglądając się niepewnie po trzęsącym się suficie, który w każdej chwili mógł runąć na ich głowy.
- Czy ty nic nie rozumiesz?! Roni i Siwan są w wolnej osadzie! Nie przeżyją ataku!
Oczy Nancy rozszerzyły się. Roni... Zostawiła go... przecież obiecała mu, że będzie go chronić. Został sam naprzeciwko rozwścieczonej armii Cefeusza, która nie zawaha się zgnieść go pod swoimi butami. Nie... tylko nie to.... to przecież jeszcze dziecko. Nie może tam zginąć, musi żyć, dorosnąć, zakochać się, zestarzeć. Ma tylko dziewięć lat do cholery! W dzikim szale rzuciła się na drzwi, starając się je sforsować własnym ciałem. Jednak metalowa konstrukcja pozostała niewzruszona na jej ataki. Fala bezsilności rozlała się po jej ciele, nie da rady, jest zbyt słaba. Oparła drżące dłonie o drzwi i pochyliła głowę. Roni... przepraszam. Dlaczego każde dziecko, które ma z nią kontakt musi zginać? Dlaczego? Przerzuciła rozwścieczone spojrzenie na Aladara.
- To wszystko twoja wina!- wrzasnęła.

- Moja wina?- powtórzył ironicznie Aladar- Gdybyście nie próbowały zgrywać bohaterek i nie włamały się do więzienia nie było by nas tutaj!
- A ty miałbyś w swoich łapskach Lucy?! O to ci chodzi prawda? Chcesz przyspieszyć jej przebudzenie i mieć kontrolę nad jej zdolnościami?
- Niczego nie rozumiesz- warknął Aladar przewracając oczami- Chciałem tego samego co wy. Chciałem ją zabić! Tyle, że w bardziej subtelny sposób...
- Nie chrzań Aladar! Widziałam do czego jesteś zdolny! Wiem co zrobiłeś Gabrielowi!
Aladar wstrzymał powietrze i spojrzał na nią zaskoczony.
- Tak, byłam dzisiaj w kościele i widziałam go- powiedziała z satysfakcją Nancy widząc jego zszokowaną minę- A raczej to co z niego zostało.
Ziemia po raz kolejny zadrżała, nad ich głowami słychać było stłumione huki wystrzałów i krzyków, ale onie przestali już cokolwiek słyszeć. Stali naprzeciw siebie mierząc się nawzajem ostrym, chłodnym spojrzeniem, gotowi w każdej chwili rzucić się do ataku.
- To nie ja zabiłem Gabriela- powiedział w końcu Aladar przez zaciśnięte zęby. Nancy prychnęła pogardliwie i pokręciła w niedowierzaniu głową.
- Aladar, przestań wreszcie kłamać!
- To nie mogłem być ja- upierał się przy swoim- Zastanów się choć przez chwilę, dobrze przyjrzałaś się zwłokom Gabriela?
- Tak, dobrze widziałam co mu zrobiłeś!
Aladar westchnął ciężko zmęczony ciągłym odpieraniem ataków Nancy.
- Więc taka zdolna policjantka jak ty musiała zwrócić uwagę na... ekhm... stan rozkładu ciała Gabriela. Musiał zostać zamordowany wczoraj wieczorem, lub późnym popołudniem. Nie mogłem więc go zabić, bo cały ten czas byłem z tobą!- krzyknął rozdrażniony. Nancy umilkła, marszcząc w zastanowieniu brwi. Jak mogła pominąć tak ważną wskazówkę?... Podstawową zasadą w badaniu każdej zbrodni, jest określenie czasu zgonu. Aladar miał rację, Gabriel musiał zginać co najmniej dziesięć godzin wcześniej zanim go znalazła, więc nie mógł go zabić. W tym czasie miał żelazne alibi. Jęknęła w poirytowaniu nad własną głupotą. Wściekłość na Aladara całkowicie ją zaślepiła, chciała wierzyć że on jest zły, że jest mordercą. Chciała mieć jakiś racjonalny powód by móc się na nim zemścić. Chciała w końcu poznać rolę jaką odgrywa w tej historii, tymczasem odpowiedź ciągle się wymykała. Była na siebie zła, bo zrozumiała, że Aladar jest przeciwnikiem z którym nie zdoła wygrać. Zawsze jest o kilka kroków przed nią i pokazuje jej tylko to co chce, aby zobaczyła.
To on ma nad wszystkim kontrolę. I właśnie ta myśl doprowadzała ją do szału.
- Kim jest Gabriel?- zapytała Ana, która przez cały czas uważnie przysłuchiwała się ich rozmowie. Aladar i Nancy równocześnie na nią spojrzeli, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie o jej obecności.
- Nikt ważny...- wyjaśniła Nancy ściszonym głosem- Zresztą już nie żyje.
Ana z uwagą przyjrzała się jej zasmuconej twarzy i postanowiła nie pytać więcej o tajemniczego Gabriela.
- Czemu chciałeś zabić Lucy?- zapytała Aladara.
- Z tych samych powodów co wy- odparł wzruszając ramionami- Nie chciałem dopuścić do jej przebudzenia i do tego by zabiła cały gatunek ludzki.
Ana i Nancy spojrzały na siebie równocześnie.
- Zabiła gatunek ludzki?- zapytała ostrożnie Ana- Co masz na myśli?
Aladar ze świstem wciągnął powietrze.

- Kim według was jest Lucy?- zapytał.
- My... do końca nie wiemy- odparła Ana- Wiemy, że ma pewne zdolności, które mogłyby być wykorzystane przez nieodpowiednich ludzi...
- Aladar kim ona jest?- przerwała Nancy. Aladar przez dłuższą chwilę wahał się z odpowiedzią.
- Ona jest...- zaczął- Ona jest je...
Nagle drzwi do komnaty otworzyły się z głośnym hukiem. Wśród dymu do sali wbiegła grupka uzbrojonych mężczyzn i rozproszyła się pod ścianami celując w nich naładowane karabiny. Nancy rozejrzała się gorączkowo. To nie byli rebelianci. To byli żołnierze Cefeusza. Instynktownie cała trójka ścisnęła się w jednym, ciasnym kręgu.
- Nie ruszać się!- krzyknął jeden z żołnierzy. Wtedy do podziemnej sali wszedł wysoki mężczyzna, którego twarz zakrywała metalowa maska. Nancy wstrzymała powietrze. Widziała go już wcześniej, to on tamtego dnia włamał się do laboratorium i wykradł Lucy.
Mężczyzna w masce pewnym krokiem podszedł do nich i przyjrzał się im dokładnie. Spod metalowej maski Nancy widziała dokładnie jego blade, puste oczy, które nabrały dziwnego morderczego blasku, kiedy zatrzymał się przy Aladarze. Powolnym ruchem uniósł broń i bez słowa wbił lufę w klatkę piersiową Aladara. Spod metalowej maski nie było widać jego twarzy, ale Nancy była pewna, że się uśmiechał.
- Brutus, nie rób tego- rozległ się delikatny kobiecy głos. Mężczyzna w masce posłusznie opuścił broń i cofnął się o kilka kroków. Nancy spojrzała w stronę drzwi. Stała w nich młoda kobieta, w długiej szlacheckiej sukni.
Jej twarz ukryta była za bogato zdobioną maską. Nancy bez problemu rozpoznała w niej kapłankę Cefeusza. To odkrycie trochę ją zaskoczyło. Kapłani bardzo rzadko opuszczają bezpieczne mury swoich świątyń. Chyba, że mają bardzo ważny powód. Widocznie Cefeuszowi musiało bardzo zależeć na Lucy, skoro zdecydowali się wysłać na poszukiwania jednego ze swoich kapłanów.
- Aladar?- szepnęła cicho kapłanka- To naprawdę ty?
- Witaj, Aido.
Kobieta kołysząc lekko biodrami podbiegła do Aladara i objęła rękami jego szyję.
- Myślałam, że nie żyjesz! Przez tyle lat nie dawałeś znaku życia!- krzyczała podekscytowana- To prawdziwy znak od Boga, że jesteśmy tu razem! I to akurat dzisiaj! W dniu mojego największego zwycięstwa! Nie rozumiesz? Dostaliśmy jeszcze jedną szansę!- Pogładziła go czule po policzku, mrucząc jak kotka- Ty i ja, nareszcie razem.

Nagle Aida zauważyła koloratkę pod szyją Aladara, krzycząc wściekle odskoczyła na bok.
- Zostałeś księdzem?!- wrzasnęła rozłoszczona uderzając go otwartą ręką w twarz- Jak mogłeś mi to zrobić?! Przecież się kochamy?! Dlaczego, dlaczego na mnie nie zaczekałeś?! Mogliśmy zostać małżeństwem, mieć razem dzieci! Mogliśmy rządzić razem całym światem!
Aida w szale wymachiwała rękami, okładając Aladara. Spod kolorowej maski wyciekły strużki łez.
- To nie tak, myślałem, że już nigdy się nie spotkamy- tłumaczył Aladar rozcierając zaczerwieniony policzek- Myślałem, że straciłem cię na zawsze... Dlatego zostałem księdzem, wiedziałem, że żadna inna kobieta nie zastąpi mi ciebie- uniósł dłonie i objął nimi twarz Aidy. Nancy wstrzymała powietrze. Tak samo... dokładnie tak samo dotykał jej twarzy... coś w niej pękło.
Roześmiała się. Z początku cicho, pod nosem, by po chwili wybuchnąć głośnym, spazmatycznym śmiechem. Wszyscy zebrani w sali, zwrócili na zaskoczone spojrzenia.
- Z czego się śmiejesz?- zapytała Aida, odsuwając się od Aladara. Nancy chciała odpowiedzieć, jednak nie mogła powstrzymać śmiechu który wydobywał się z jej gardła.
- Gadaj z czego się śmiejesz!

- Kapłanka zadała pytanie- ryknął Brutus, uderzając zaciśniętą pięścią w brzuch Nancy. Śmiech nagle się urwał. Nancy zgięła się w pół z bólu, z trudem łapiąc oddech. Zakasłała. Brutus uderzył ją w podstawę płuc, prawie łamiąc jej żebra. Walcząc z bólem uniosła głowę i spojrzała na Aide uśmiechając się szyderczo.
- On wcale nie chciał na ciebie czekać i wcale za tobą nie tęsknił - powiedziała z trudem łapiąc oddech- Gdy ciebie nie było, pieprzył inne!- krzyknęła plując krwią.
Aida odwróciła się do Aladara.
- To prawda?- spytała groźnie- Zabawiałeś się z innymi?! Z kim? Mów z kim?!
Aladar nie odpowiedział tylko nerwowo spuścił spojrzenie.
- Z nią?- wskazała palcem na Nancy. Aladar nie musiał odpowiadać, Aida wyczytała wszystko z jego przerażonej twarzy.
- Zbić- rozkazała. Nancy poczuła jak lufa pistoletu wbija się w jej skroń.
- Nie, Aida stój!- krzyknął rozpaczliwie Aladar- Ona nigdy nie miała dla mnie, żadnego znaczenia! To był tylko seks, nic więcej. Nie zabijaj jej, ona może się nam jeszcze przydać. Pozwól jej żyć, by mogła patrzeć na twoje zwycięstwo.
Aida uniosła dłoń powstrzymując Brutusa od strzału.
- Więc ona nie jest dla ciebie ważna?- spytała podejrzliwie. Aladar przekręcił głowę w stronę Nancy i spojrzał głęboko w jej niebieskie oczy.
- Ona jest nikim- odparł poważnie- Była tylko jednorazową zabawką, w dodatku nienajlepszą.
Wargi Nancy zadrżały. Poczuła, jak nogi stają się zbyt słabe, by dalej móc stać prosto. Najpewniej upadłaby, gdyby nie była zamknięta w mocnym uścisku Brutusa. Nie mogła uwierzyć w to co słyszała. Patrzyła w oczy Aladara i wiedziała... że mówił prawdę. Nie potrafiła już powstrzymać łez, które cisnęły się do jej oczu. Była tylko zabawką... Niemal słyszała pęknięcie własnego serca. Strużka słonych kropel spłynęła po jej policzku. Zacisnęła zęby i spuściła głowę. Nie mogła już na niego patrzeć. Brzydziła się nim.
- Och- cmoknęła Aida- Twoja mała suka płacze. Jakie to smutne- podeszła do Aladara i wsunęła rękę pod jego ramię- Dobrze, niech sobie żyje- odparła od niechcenia- A teraz kochany, wracamy do Cefeusza.
***
- Więc jak będzie? Zgadzasz się, by zawrzeć umowę?
Nancy gwałtownie otworzyła oczy, wybudzając swój umysł ze snu. Męski głos wypowiadający te słowa, we wnętrzu jej czaszki wydawał się być dziwnie znajomy, jednak nie mogła sobie przypomnieć gdzie go wcześniej słyszała.
Przez chwilę nieprzytomnie rozglądała się po wnętrzu opancerzonej, kołyszącej się ciężarówki, zastanawiając się gdzie jest. No tak... teraz już pamięta, wiozą ich do Cefeusza. Westchnęła tęsknie za tamtym uczuciem błogosławionego zapomnienia. Teraz po raz kolejny musiała stanąć do walki z rzeczywistością, tylko, że nie miała już siły walczyć. Czuła, że pod powłoką jej skóry nie ma nic prócz zgliszczy i popiołów. Zbyt często podnosiła się z upadków, teraz zadano jej taki cios, że nie miała siły z powrotem powrócić do życia.
Kiedy żołnierze Cefeusza wyprowadzili ich z kopalni przez krótką chwilę widziała wolną osadę, a raczej to co z niej zostało. Wszystkie rzędy domów płonęły żywym, jaskrawym ogniem, słup dymu unosił się wysoko ponad ziemie zakrywając całkowicie słońce. Jednak to nie widok ognia zniszczeń, sprawił, że serce Nancy przestało bić, tylko cisza. Mrożąca krew w żyłach cisza. Nie było już słychać strzałów, krzyków, czy wołania o pomoc, nie było już komu krzyczeć. Wszyscy zginęli.
- Wszystko w porządku?- zapytała Ana. Nancy spojrzała na nią smutnym wzrokiem i nieznacznie pokiwała głową. Ana westchnęła z rezygnacją. Podróż do Cefeusza trwała już kilka godzin, przez ten czas nadludzkim wysiłkiem starała się jakoś pocieszyć towarzyszkę, jednak wszystkie jej wysyłki spełzły na niczym. Wydarzenia sprzed kilku godzin zmieniły Nancy nie do poznania. Była zupełnie inną osobą. Zamknęła się w swoim własnym świecie rozgoryczenia i zdawała się nie reagować na zewnętrzne bodźce.
- Nie wiedziałam, że coś cię łączyło z Aladarem- szepnęła Ana bojąc się na nią spojrzeć- To podły drań, oszukał nas wszystkich – ciągnęła dalej niezrażona bierną postawą rozmówczyni- W końcu dostanie to na co zasłużył. Nie powiedziałyśmy jeszcze ostatniego słowa... To jeszcze nie koniec- dodała z siłą.
- To już jest koniec- odparła beznamiętnie Nancy- Aida i Aladar przebudzą Lucy i zdobędą to, co oboje zawsze chcieli mieć. Władzę. A nas zabiją.
Ana opuściła głowę i pociągnęła nosem.
- Myślisz, że oni nie żyją?- zapytała szeptem.
- Kto?
- Siwan i Roni.
Nancy zamknęła oczy i oparła głowę o wewnętrzną ścianę ciężarówki.
- Tak. Nie żyją.
Trudno powiedzieć co bardziej rozbiło Anę, beznamiętny ton Nancy, kiedy wypowiadała te słowa, czy zabójstwo resztki beznadziejnej nadziei, która wciąż się kołatała w jej umyśle. Nie wytrzymała. Skuliła się i ukrywając twarz w dłoniach, zaszlochała cicho.
- To wszystko moja wina- powiedziała łkając- Ja go wciągnęłam w tą całą bezsensowną pogoń za Lucy i.... i nawet go nie ostrzegłam w co się pakuje.
Nancy spojrzała na nią jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. Po chwili wahania objęła ją, starając się uspokoić jej unoszące się w spazmatycznym płaczu ramiona.
- To już nie ma znaczenia- szepnęła- Ta wyprawa była od początku skazana na niepowodzenie. Teraz już nic nie powstrzyma Aidy i Aladara, wszyscy zginiemy...
Ana zwróciła czerwoną i opuchniętą od łez twarz na Nancy.
- Jak możesz tak mówić?- zapytała z wyrzutem uwalniając się z jej objęcia- Mówisz, że śmierć Roniego i Siwana poszła na marne? Że nie mam się czym przejmować? Nie masz pojęcia jak to jest, gdy tracisz bliską osobę. Nie wiesz jak... jak to jest.... gdy przez ciebie ginie ktoś, kto jest ci najbliższy na świecie!
Nancy westchnęła ciężko i oparła splecione dłonie na kolanach.
- Gdy miałam czternaście lat zaszłam w ciążę...- szepnęła- Mieszkałam wtedy w Oktanie. Matki nawet nie pamiętam, a ojciec zmarł, gdy miałam dziewięć lat. Od tamtego czasu musiałam sobie radzić sama. Ojciec mojego dziecka zniknął, gdy tylko dowiedział się o ciąży. Dziewięć miesięcy później urodziłam śliczną, malutką dziewczynkę.

Było to najpiękniejsze dziecko jakie kiedykolwiek widziałam... po urodzeniu nawet nie płakała, wtuliła się do mojej piersi i patrzyła na mnie spod przymkniętych powiek... Nie mogłam jej zatrzymać, byłam zbyt młoda. Odebrali mi ją. Prawo Oktanu, zabrania posiadania dziecka kobiecie poniżej szesnastu lat. Nie mogłam na to nic poradzić, musiałam oddać ją do adopcji. Zabronili mi pod karą więzienia kontaktowania się z nią, nie wiedziałam nawet do jakiej rodziny trafiła. Mijały lata, a ja wciąż myślałam o niej. Zastanawiałam się kim jest, jak wygląda, co lubi, czego nie... Dlatego wstąpiłam do policji, chciałam ją odnaleźć. I udało mi się to. Znalazłam ją osiem lat później. Nazywała się Lizzy i trafiła do dobrej rodziny. Jej ojciec był bogatym prezesem dobrze prosperującej firmy, a matka, była piękną opiekuńczą kobietą. Przez jakiś czas obserwowałam ją, gdy bawiła się na placu zabaw, czy wychodziła ze szkoły... wyrosła na śliczną, mądrą dziewczynkę. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo chciałam do niej podejść, pogłaskać ją po główce i powiedzieć, że to ja jestem jej biologiczną matką. Ale nie mogłam tego zrobić, to by było dla niej zbyt dużym szokiem. Postanowiłam zostawić ją w spokoju i pozwolić jej żyć swoim życiem.
Jakiś czas później... nie wiem, minęło może pół roku... dostałam morderstwa rodziny biznesmena. Facet był zadłużony u mafii, nie mógł oddać im pieniędzy, więc zabili jego rodzinę. Z początku go nie rozpoznałam, przez półtorej godziny rozmawiałam z nim w pokoju przesłuchań. Był roztrzęsiony, ale nie dlatego, że właśnie stracił rodzinę, on bał się, że będzie następny. Potem zeszłam do kostnicy obejrzeć ciała. Minęło trochę czasu, zanim zrozumiałam, że na stole leży moja córka, z wielką raną postrzałową w brzuchu- Nancy przerwała i przełknęła głośno ślinę- Była martwa... moja córka, Lizzy nie żyła. Zginęła przez człowieka, który miał się nią opiekować. Ja również byłam winna. Gdybym jej nie oddała, gdybym uciekła z nią do innego miasta... wciąż by żyła... Wiesz, może to głupie, ale Roni mi ją przypominał. W sposób w jaki chodził, w jaki się uśmiechał, dokładnie tak samo jak moja Lizzy. Czasami gdy na niego patrzyłam, myślałam, że mogłabym być jego matką, zaopiekować się nim. Nienawidziłam siebie za to, chciałam zastąpić pustkę po Lizzy Ronim. Gdybym do tego dopuściła, zdradziłabym własną córkę. Teraz oboje nie żyją i to z mojej winy.
Ana zmieszała się nie do końca wiedząc co ma powiedzieć.
- Przykro mi- wydukała w końcu.
- Teraz nic już nie zmienię- szepnęła Nancy, zamykając oczy.

Alice wyjrzała ostrożnie zza rogu, sprawdzając czy nie ma w pobliżu żołnierzy. Gdy już się upewniła, że jest bezpiecznie przebiegła przez plac świątynny i ukryła się za kolejną kolumną.

Kryjąc się w cieniu nocy wślizgnęła się przez boczne drzwi świątyni Cefeusza. Korytarz prowadzący do głównej komnaty był pusty. Alice uśmiechnęła się pod nosem. Co za idiotka ze tej Aidy. Gdyby to ona została kapłanką, nigdy nie pozwoliła by na to, by którekolwiek z wejść do świątyni pozostało bez straży. Ale to nie ona była kapłanką i dziś się za to zemści. Ze złośliwym uśmieszkiem na ustach przebiegła przez korytarz i skręciła w stronę bocznych schodów prowadzących do wierzy. Przeskakując po dwa stopnie parła do przodu wiedziona słodkim zapachem zemsty. Gdy wspięła się na trzecie piętro zatrzymała się na chwilę by odsapnąć. Tak... w końcu nadszedł jej czas, dzisiaj odzyska to co odebrano jej lata temu. Ale najpierw... musi zabić Lucy. Ciężko dysząc usiadła na parapecie okna i wyjrzała na zewnątrz. Zbyt bardzo kocha to miasto, by mogła pozwolić, żeby Aida je zniszczyła. Nagle jej uwagę przykuło zamieszanie, które zawrzało przy głównej bramie świątyni. Wyciągnęła szyję starając się dojrzeć coś w ciemnościach. Na plac świątynny wjechały dwa samochody terenowe i opancerzona ciężarówka. Z pierwszego auta wysiadła Aida z młodym czarnowłosym mężczyzną. Było zbyt ciemno i Alice nie mogła dostrzec jego twarzy. Z drugiego samochodu wyniesiono na noszach śpiącą, młodą dziewczynę. Alice poczuła jak jej serce zaczęło walić jak młotem. Lucy. Aida znalazła Lucy. Cholera, to wszystko komplikuje... Z opancerzonej ciężarówki trzech strażników wyprowadziło dwie kobiety. Twarz jednej była zupełnie obca dla Alice, ale druga... czy to możliwe, żeby to była? O mój Boże, co ona tu robi? Czyżby Aida o niej wiedziała? Nie, to nie możliwe... Musiała się tu znaleźć przez przypadek. Aida stała jeszcze przez chwilę nieruchomo przy oknie sprawdzając gdzie strażnicy zaprowadzą dwie więźniarki. Tak jak się spodziewała, zamierzali je trzymać w lochu świątynnym. Dysząc ciężko zbiegła na dół. Musi ją zabić.
***
Trójka żołnierzy prowadziła Nancy i Anę przez jasny korytarz świątyni. Byli to ci sami mężczyźni, którzy kilka godzin wcześniej pojmali je w kopalni. Jeden z nich szedł przodem, zaś pozostała dwójka trzymała się dwa metry za Aną i Nancy trzymając w kurczowo zaciśniętych dłoniach naładowane karabiny. Umysł Any pracował na pełnych obrotach starając się ułożyć jakiś plan ucieczki. Przez krótką chwilę nawet rozważała możliwość zaatakowania idącego przed nimi żołnierza. Mogłaby mu wyrwać broń i zastrzelić pozostałą dwójkę. Jednak szybko zdała sobie sprawę, że ten plan od początku jest skazany na niepowodzenie. Zanim wyrwała by mu broń, tamci by ją zastrzelili. Poza tym obiekt jej niedoszłego ataku był silnie zbudowanym, potężnym mężczyzną, który na pewno nie da się pokonać przez słabą kobietę. Ana spojrzała ze smutkiem na Nancy. Gdyby to ona go zaatakowała, może by się udało. Jednak Nancy nie wykazywała żadnych chęci ucieczki, z pochyloną głową szła potulnie tam gdzie ją prowadzono. Wszystko było jej obojętne.
- Popełniacie duży błąd- powiedziała Ana. Umilkła na chwilę czekając na reakcję żołnierzy, jednak ci zachowywali się tak jakby wcale jej nie słyszeli- Aida jest szalona, nie wie w co się pakuje. Zniszczy wasze miasto! Zastanówcie się przez chwilę o co walczycie! Przez Aidę wszyscy możecie zginąć! Ona igra z siłą o której nie ma bladego pojęcia.
- Najświętsza kapłanka Aida, wie wszystko o waszej Lucy- odparł jeden z prowadzących ich żołnierzy- Mamy zaufanie do naszej kapłanki i wierzymy, że dzięki jej staraniom Cefeusz stanie się najpotężniejszym miastem.
- Nawet jeśli przez to zginą mieszkańcy innych miast?- zapytała z wyrzutem.
Żołnierz już nie odpowiedział. Ana zrozumiała, że nie uda jej się przekonać żołnierzy i również umilkła. Przeszli jeszcze kilka metrów i zatrzymali się obok białych, niewielkich drzwi. Prowadzący mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął się tajemniczo.
- Przejdźcie przez te drzwi i idźcie prosto korytarzem, przy najbliższym rozdrożu skręćcie w prawo i wyjdziecie z powrotem na plac świątyni. Przy bramie nie będzie strażników, zaczekajcie tam na swojego kumpla.
Ana zamrugała nerwowo
- Nie rozumiem- szepnęła- Wypuszczacie nas?
Żołnierz uśmiechnął się zadowolony i pokiwał głową.
- Za dziesięć minut zgłosimy waszą ucieczkę.
- Ale... ale dlaczego?- zapytała Nancy, która dopiero teraz wybudziła się z odrętwienia.

- Aladar wciąż ma jeszcze przyjaciół w Cefeuszu, którzy są mu winni przysługę. Pośpieszcie się, może uda wam się opuścić miasto przed ceremonią...
- Ceremonią?- powtórzyła Ana.
- Tak- przytaknął żołnierz- Ceremonią przejścia. Kapłanka zamierza zabić Lucy i przyjąć jej demona.
- O czym ty mówisz?! Jakiego demona?!- dopytywała się Ana.
- Nie ma to czasu, zostało wam osiem minut. Idźcie już, Aladar wam wszystko wytłumaczy.
Żołnierz podszedł do drzwi i otworzył je. Nancy i Ana spojrzały na siebie jednoznacznie. Nie zamierzały czekać na to, aż ich strażnicy rozmyślą się. Kiwnęły im głową w milczącym podziękowaniu i przeszły przez drzwi. Biegnąc przez wskazaną przez strażnika drogę, wybiegły na plac świątynny. Przez krótką chwilę obie stały nieruchomo w świetle księżyca delektując się świeżym powietrzem i odzyskaną wolnością. Ana odchyliła głowę i zachichotała radośnie.
- No, no kto by pomyślał?- odparła. Nancy spojrzała na jej rozpromienioną w szczęściu twarz i po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiechnęła się.
- Później nacieszymy się wolnością, teraz musimy uciekać.
Ana uśmiechnęła się jeszcze szerzej widząc, że powróciła dawna, waleczna Nancy. Bardzo dobrze, tego teraz potrzebowały.
Nagle za nimi rozległ się stłumiony stukot obcasów o posadzkę. Obie równocześnie odwróciły się. W ich stronę szła wyprostowana sylwetka blond włosej kobiety. Nancy wytrzeszczyła oczy w zdumieniu, patrząc z niedowierzaniem na twarz Alice. Jej widok tak ją zaskoczył, że przez chwilę utraciła dar mowy.
- Alice?- zapytała w końcu, mrugając co chwila, jakby w przekonaniu, że obraz kobiety przed jej oczami był tylko iluzją.
- Tak naprawdę nazywam się Mika- odparła uśmiechając się złowieszczo- Wolałabym, żebyś tak się do mnie zwracała detektyw Morrison... Mogę ci mówić Nancy?- zapytała i nie czekając na zgodę kontynuowała dalej- Widzisz Nancy prawdę mówiąc nie spodziewałam się, że zajdziesz tak daleko. Chociaż z drugiej strony... jesteś jedną z nich.
Nancy zastygła w bezruchu.

- O czym ty mówisz?
Alice roześmiała się.
- Nie udawaj, że nie wiesz o czym mówię- powiedziała poważnie- Muszę przyznać, że kiedy przyszłaś do mnie, nie zorientowałam się kim w rzeczywistości jesteś. Ale teraz już wiem. Wiem już wszystko. Sprzedałaś się Nancy, poszłaś na układ.
- Na jaki układ?!
Mika roześmiała się ponownie, tym razem sztucznie i z wymuszeniem.
- Przestań udawać, to już nie ma sensu. Powstrzymam cię, nie pozwolę byś wszystkich nas zabiła!- powiedziała wyjmując zza pasa sztylet- Mniej trochę godności i pozwól się zabić.
Mika uniosła sztylet, którego ostrze rozbłysło w świetle księżyca. Z dzikim krzykiem rzuciła się na Nancy, która nawet nie próbowała uchylić się przed ciosem.
- Nie!- wrzasnęła Ana rzucając się między Nancy i Mikę. Wszystkie trzy zastygły w bezruchu dysząc ciężko.
Ana otworzyła usta by coś powiedzieć, ale z jej ust wypłynęła jedynie strużka krwi. Spłynęła po brodzie i leniwie skapnęła na ziemię. Ana spojrzała w dół, na ostrze sztyletu zagłębione prawie po rękość w jej ciele. Nieświadoma tego co robi uniosła dłoń i owinęła palce wokół szarej rękojeści. Mocnym szarpnięciem wyrwała sztylet ze swojego ciała i upuściła go na ziemię. Wówczas z rany wystrzeliła fontanna krwi. Mika zasłoniła dłonią usta i cofnęła się o krok do tyłu z przestrachem patrząc na szybko rozszerzającą się plamę krwi na białej koszuli Any. Ana przymknęła ociężałe powieki i osunęła się na ziemię. Przez chwilę jeszcze pluła krwią i spoglądając na rozświetlone na niebie gwiazdy, umarła.

- Nie..- szepnęła Nancy- Ty suko! Co ty zrobiłaś?!- wrzasnęła podnosząc rozwścieczone spojrzenie na Mikę. W amoku chwyciła kamienną rzeźbę stojącą obok na piedestale i z dziką wrzaskiem rzuciła się na Mikę. Mika w ostatniej chwili zauważyła, że Nancy szarżuje na nią ze statuetką w dłoni, ale było już za późno by uchylić się przed ciosem. Zaraz potem kamienne popiersie rozbiło się o jej skroń. Rozległ się stłumiony dźwięk pękającej kości czaszki, który rozniósł się echem po placu świątynnym. Mika bezwiednie opadła na ziemię, przez moment iskierki życia, jeszcze blado tańczyły w jej oczach, by po chwili zgasnąć na wieki. Nancy krzycząc z rozpaczy odrzuciła resztki potłuczonej rzeźby i szlochając opadła na kolana. Zakryła dłońmi twarz, by uchronić oczy przed widokiem martwiej Any.
- To nie ty powinnaś zginąć- szepnęła wbijając sobie paznokcie w czoło- Tylko ja.
Mobilizując wszystkie siły jakie pozostały w jej ciele oderwała dłonie od twarzy i zmusiła się by spojrzeć na Anę. Obok niej leżał zakrwawiony sztylet. Nieświadomie wyciągnęła po niego rękę i nagle poczuł przeraźliwy ból pod palcami. Z sykiem upuściła sztylet z powrotem na posadzkę i przycisnęła zranioną dłoń do piersi. Z trudem rozchyliła zaciśnięte palce i ze zdziwieniem spojrzała na sczerniałą skórę na opuszkach. Uniosła dłoń i przyjrzała się jej w świetle księżyca. Wyglądała na oparzoną... Przerzuciła wzrok na sztylet niewinnie leżący na posadzce. Czemu ją poparzył? Podeszła na czworakach do ciała Any i uniosła jej nieruchomą dłoń. Nie miała żadnych śladów oparzenia, a przecież też go dotykała. Z cichym westchnieniem ułożyła rękę Any wzdłuż jej ciała. W innych okolicznościach sczerniała skóra, by ją bardziej zaciekawiła, ale teraz musiała się pożegnać.
Z przyjaciółką.
Delikatnym ruchem odgarnęła kosmyki włosów z jej twarzy.
- Czemu to zrobiłaś?- zapytała z wyrzutem- Przepraszam Ana. Ja... ja naprawdę nie chciałam...
Dwoma palcami nakryła powiekami jej nieruchome gałki oczne.
Żegnaj Ana.
Ocierając wierzchem dłoni łzy podniosła się z klęczek i spojrzała w stronę bramy. Ana zginęła za to, żeby ona mogła żyć. Nie zamierzała zmarnować tej ofiary. Postanowiła przeżyć tę noc. Chociaż wolałaby być już po tamtej stronie.
***
Dysząc ciężko stanęła pod dwumetrową bramą i rozejrzała się niepewnie. Zgodnie ze słowami żołnierza, nie było strażników. Była bezpieczna, przynajmniej na razie. Zacisnęła dłonie wokół metalowych prętów i wyjrzała na zewnątrz. Świątynia Cefeusza stała na niewielkim wzniesieniu, nieco górującym nad resztą miasta. Z dziką fascynacją spoglądała na światła domów iskrzące się w oddali. Delektowała się odgłosami miasta i zapachami spalin. Tam czekała na nią wolność. Po raz pierwszy od wielu dni uwierzyła w to, że może odbudować swoje poprzednie życie. Być może znów wstąpi do policji... albo nie, lepiej żeby zajęła się czymś innym. Rozpocznie wszystko na nowo i zapomni o tym co się wydarzyło... Nancy otworzyła gwałtownie oczy i odsunęła się od bramy. Nie, jeszcze nie teraz. Najpierw musi zakończyć to co zaczęła. Pod powierzchnią skóry czuła rozszalałe płomienie nienawiści i wiedziała, że tylko jedna rzecz może je ugasić. Krew Aidy.
- Gdzie jest Ana?- rozległ się głos za jej plecami. Nancy odwróciła się na pięcie i spojrzała na ukrytą w półmroku twarz Aladara.
- Nie żyje- odparła krótko, nie starając się nawet ukryć żalu w swoim głosie.
- Ale jak to? Co się stało?- zapytał Aladar wyraźnie wstrząśnięty tą informacją.
- Zostałyśmy zaatakowane na placu świątynnym- wyjaśniła.
- Ale kto...

- Nieważne, jej morderca już nie żyje- powiedziała ostrym tonem, dając mu jasno do zrozumienia, że nie zamierza dalej ciągnąć tego tematu. Mimo, że Aladar bardzo chciał znać szczegóły śmierci Any, widząc smutek w oczach Nancy, postanowił nie naciskać. Westchnął ciężko i pochylił głowę.
- Panie, przyjmij jej duszę do swojego królestwa- wyszeptał po czym podniósł wzrok- Nie mamy wiele czasu niedługo zorientują się, że uciekłaś. Posłuchaj mnie uważnie, dwie ulice dalej stoi zaparkowany samochód. Kluczyki są w schowku. Jeżeli teraz ruszysz to zdążysz...
- Nie zamierzam uciekać- przerwała mu stanowczo Nancy- Nie odejdę stąd, póki nie upewnię się, że Aida nie stanowi już zagrożenia.
Aladar długo przyglądał się jej twarzy, szukając na niej jakiegokolwiek śladu wahania. Jednak niczego takiego nie dostrzegł.
- Dobrze, skoro tego chcesz...- mruknął niechętnie- Możemy spróbować ją razem powstrzymać...
Nancy roześmiała się głośnym pustym śmiechem, pełnym goryczy, który do złudzenia przypominał śmiech szaleńca, któremu po latach udało się uciec ze szpitala psychiatrycznego i przy okazji zadźgać nożem cały personel. Aladar skrzywił się z niesmakiem.
- Razem?- powtórzyła szczerząc zęby- Nie Aladar, nie ma żadnego „razem”. Już raz ci zaufałam i nie zamierzam po raz kolejny popełnić tego samego błędu. Zamierzam zabić Aidę, a jeżeli staniesz mi na drodze też zginiesz.
- Jak możesz być taka ślepa Nancy!- powiedział podniesionym tonem- Przez cały ten cholerny czas byłem po twojej stronie, pomagałem ci! A ty ciągle mnie oskarżasz!
- Bo mam powody!
- Niby jakie?- zapytał mrużąc wściekle oczy. Nancy umilkła na chwilę i przełknęła głośno ślinę.
- Nie rozumiem kim jesteś- odparła spokojniej- Pojawiasz się niewiadomo skąd, robisz mi mętlik w głowie, a potem... potem pojawia się Aida i okazuje się że ty... że wy...- urwała w pół zdania. Spuściła nieśmiało wzrok, starając się uniknąć spojrzenia Aladara. Poczuła jak palące płomienie wstydu palą jej wnętrzności. Cholera, zachowała się tak jakby była... zazdrosna. A przecież nie była, prawda?
- Po prostu mam dość twoich tajemnic- mruknęła, jakby na swoje usprawiedliwienie i odwróciła się do niego plecami.
- Urodziłem się w Cefeuszu- powiedział Aladar podchodząc do niej. Nancy przerzuciła na niego zaskoczone spojrzenie. – Tak, tak, właśnie tutaj. W tej cholernej świątyni.
- Jesteś... synem kapłana?- zapytała. Aladar pokiwał głową.
- Mój ojciec jest kapłanem Cefeusza, a Aida jest córką najwyższego kapłana- wyjaśnił ze smutkiem.
- Więc jesteś kapłanem Cefeusza?- dopytywała się Nancy- Urząd kapłański jest przecież dziedziczny, prawda?
- Oficjalnie powinienem nim zostać po śmierci mojego ojca, ale kilka lat temu... wyklęto mnie z klanu. Więc teraz jestem dla nich nikim.
- Czy twój ojciec...
- Żyje?- przerwał jej. Nancy pokiwała głową- Tak, żyje. Jest jednym z czterech kapłanów Cefeusza i po wydziedziczeniu mnie nie ma następcy.
- Ale jak do tego doszło?
- To długa historia, a my nie mamy na to czasu- mruknął Aladar rozglądając się gorączkowo. W każdej chwili mogli nakryć ich strażnicy.
- Więc streszczaj się- odparła stanowczo Nancy.
- Dobrze... skoro tego właśnie chcesz. Urodziłem się jako pierworodny syn trzeciej pary kapłańskiej. Nie wiem, jaki podział władzy występował u ciebie, w Orionie, ale tutaj w Cefeuszu rządzi trójka kapłanów, potomkowie trzech wielkich rodów, które według legendy wybudowały nasze miasto. Ja pochodzę z dynastii Niedźwiedzi. Największą władzę, od zawsze dzierżyła dynastia Węży i to do niej właśnie należy Aida. Matka Aidy, była bardzo chorowitą kobietą, która od lat próbowała wydać na świat potomka godnego bulli kapłańskiej. Niestety każda jej ciąża kończyła się poranieniem. Nieustannie towarzyszyła jej armia lekarzy, którzy starali się coś poradzić na jej dolegliwość, odprawiano nad nią przeróżne rytuały, wcierano w jej ciało śmierdzące maście i zalecono coraz to dziwniejsze diety. Nic jednak nie przynosiło skutków. Kapłanka wciąż traciła kolejne dzieci. Według plotek udało jej się donieść do końca tylko jedną ciążę, urodziła zdeformowanego chłopca bez jednej ręki i z ogromną głową... dziecko po kilku godzinach zmarło. Kapłanka była zrozpaczona i nie widząc innego wyjścia postanowiła zaadoptować jedną z córek swojego młodszego brata. Nie krzyw się Nancy, nie miała innego wyboru, mogła przyjąć dziecko tylko z dynastii Węży, inaczej krew kapłanów została by zbrukana. Jej brat z radością oddał własną córkę siostrze, bo dobrze wiedział, że dzięki temu zostanie w przyszłości najwyższą kapłanką, najpotężniejszą osobą w Cefeuszu. Dziewczynce dano na imię Aida. Miałem trzy lata kiedy oficjalnie stała się córką najświętszej kapłanki. Niestety kapłanka niedługo cieszyła się macierzyństwem. Pół roku później zmarła, a ośmiomiesięczna Aida została mianowana jej następczynią. Jednak faktyczną władzę mogła sprawować dopiero po ukończeniu piętnastego roku życia, do tego czasu oboje byliśmy pod nadzorem grona nauczycieli, którzy sprawowali pieczę nad naszym wykształceniem. Wychowywaliśmy się razem. Nie mieliśmy żadnych kontaktów z innymi rówieśnikami i siłą rzeczy staliśmy się sobie bliscy. Potrafiliśmy rozumieć się bez słów, byliśmy jak jeden umysł mieszkający w dwóch ciałach. Nie pamiętam nawet żebyśmy się kiedykolwiek kłócili... Oboje byliśmy wtedy inni. Żyliśmy w głupim przekonaniu, że jesteśmy pępkiem świata, niemal półbogami, a wszyscy ludzie którzy nas otaczali tylko utwierdzali nas w tym przekonaniu. Nikt przecież nie chciał narazić się przyszłym kapłanom.

Mogliśmy mieć wszystko. Jeżeli Aidia miała ochotę na jakiś przysmak, piętnastu żołnierzy Cefeusza wyruszało do miasta, żeby go dla niej zdobyć. A jeśli nie posmakowało jej to co przynieśli, biedacy byli karani biczowaniem. Oglądaliśmy to z balkonu świątyni... rozradowani jak małe dzieci...klaskaliśmy w dłonie z zachwytu, gdy ci ludzie krzyczeli z bólu. Szczególnie Aida uwielbiała publiczne egzekucje, dostawała wtedy wypieków na twarzy i z chorą fascynacją wpatrywała się w twarze wykrzywione w bólu... Mnie wtedy też to bawiło, ale znacznie mniej niż ją. Byliśmy wychowywani tak jak nasi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie, na okrutnych, bezwzględnych ludzi, dla których nie istniały żadne granice. Oprócz jednej. Była pewna zasada, którą nawet my musieliśmy przestrzegać. Członkowie poszczególnych dynastii nie mogli dobierać się w pary.
Złamaliśmy tą zasadę.
Nie była to miłość, raczej szczeniackie zauroczenie zrodzone z nudy. Tak przynajmniej było z mojej strony. Byłem zbyt samolubny, by móc kogokolwiek kochać poza sobą. Ale Aida... ona kochała mnie naprawdę, nie widziała świata poza mną i głęboko wierzyła we wszystkie fałszywe słowa które jej szeptałem do ucha. Dla mnie to była przede wszystkim zabawa... Ciągłe krycie się przed strażnikami, tajemne liściki, wymykanie się nocą z komnat, było dla mnie jedynie źródłem adrenaliny.
I pewnie tak by było do dzisiaj, gdyby nie Łazarz.
Nasz główny opiekun, który chodził za nami jak cień, nazywał się Beniamin i nie miał nad nami żadnej kontroli. Był to już starszy człowiek, który w odległej przeszłości zajmował się jeszcze moim ojcem. Miał już swoje lata i trudno mu było opanować dwójkę rozszalałych nastolatków. Nieustannie narażony był na nasze ucieczki, oszustwa i złośliwości. Kiedy miałem szesnaście lat poczciwy staruszek pewnego letniego wieczoru zmarł na zawał serca.
Wówczas kapłani rozpoczęli poszukiwania jego następcy. Było wiele kandydatów, ale żaden nie okazał się być dość dobry by nauczać przyszłych władców Cefeusza. W końcu ktoś zaproponował Łazarza. Łazarz był naczelnym doradcą świątynnym. Kapłani ufali mu bezgranicznie, powierzali mu swoje najbrudniejsze sekrety, licząc na jego mądrą radę. Był to człowiek, który roztaczał wokół siebie magiczną aurę, która budziła zaufanie i szacunek. Tacy ludzie jak on trafiają się raz na całe pokolenie. Był geniuszem. Posiadał niewiarygodną wręcz wiedze, z każdej dziedziny nauki. Doskonale znał chemię, fizykę, biologię, medycynę... ale nie to było jego największą zaletą. Potrafił z nami rozmawiać. Oboje z Aidą ulegliśmy jego urokowi, spijaliśmy każde jego słowo, wpatrzeni w niego jak w bóstwo. Był inni niż wszyscy. Żądał szacunku i miał odwagę nas skarcić. Było to coś nowego, coś co nie mieściło się w naszych pustych, nastoletnich głowach. W moich oczach stał się kimś na wzór ojca. Pewnie wyda ci się to zabawne, ale bardzo rzadko miałem okazje zobaczyć twarz mojego biologicznego ojca, zawsze ukrywał ją za kapłańską maską. Nasze kontakty ograniczały się jedynie do oficjalnych spotkań, drętwych rozmów i przelotnych spotkań. Nie mieszkaliśmy nawet w tym samym skrzydle świątyni. Byłem tylko chłopcem i potrzebowałem prawdziwego ojca. Dotąd byłem tylko dzieckiem błądzącym we mgle. Ale zamiast szukać drogi, wioski, czy większego miasta, podświadomie szukałem steru, który by nadałby mojemu życiu kierunek. Tym sterem był właśnie Łazarz. I kiedy już go znalazłem, chwyciłem się niego i trzymałem ze wszystkich sił.

Z czasem Łazarz zaczął nas wprowadzać w religię chrześcijańską. Z początku nieśmiało, sugerując, że istnieje istota potężniejsza od kapłanów, nazywana Bogiem. Było to bardzo niebezpieczne posunięcie. Od dzieciństwa mówiono nam, że jesteśmy nad ludźmi, wyższymi, lepszymi istotami. Wbijano nam niedorzeczne bzdury, że myślimy inaczej od zwykłych śmiertelników, że mamy lepszy organy wewnętrzne, lepiej rozwinięty mózg... Nawet nie masz pojęcia jak łatwo było w to wierzyć. Chcieliśmy być wyjątkowi. Każdego dnia słońce wschodziło specjalnie dla nas, każdy szum wiatru, dźwięk był ukłonem w naszą stroną. Napełniało nas to zarozumiałą dumą i dlatego kiedy Łazarz wspomniał o innym Bogu po raz pierwszy zbuntowaliśmy się przeciwko niemu. Nie chcieliśmy wychodzić z przeświadczenia, że jesteśmy lepsi od innych. Zabroniliśmy mu opowiadać nam o innych religiach. W tamtym czasie Łazarz zorientował się już, że między mną a Aidą jest coś więcej niż przyjaźń. Wtedy nas zaszantażował. Obiecał, że nie wyda nas kapłanom, ale pod pewnym warunkiem... mieliśmy przeczytać Biblię i prowadzić z nim rozmowy teologiczne. Ze strachu przed gniewem naszych krewnych przystaliśmy na ten warunek. Pamiętam, że Biblia nie wywarła na mnie zbyt dużego wrażenia. Ot, kolejna długa księga pełna nudnych historyjek. Dopiero rozmowy z Łazarzem otworzyły mi oczy. Boże, jak on potrafił mówić! Z takim przekonaniem, zapałem, że po chwili człowiek zaczynał ślepo wierzyć w każde jego słowo. Pokazał mi inny świat. Opowiadał nam o rzeczach, o których nie mieliśmy pojęcia. Nauczał nas o podstawowych moralnych wartościach. W mrokach naszego prostego, brutalnego świata pojawiły się takie wartości jak miłość, litość, lojalność, czy pokora. Dzięki niemu stałem się bardziej ludzki. Zmienił mnie. Nie byłem już tym samym zbuntowanym nastolatkiem z przerośniętym ego. Stałem się człowiekiem. Z Aidą było inaczej. Ona nie chciała się pogodzić z myślą, że w rzeczywistości nie jest nikim niezwykłym. Słuchała pilnie Łazarza i potakiwała głową, ale tak naprawdę nie wierzyła mu. Zachowywała jedynie pozory, by sprawić mi przyjemność. Kochała mnie do granic wytrzymałości i najbardziej na świecie bała się, że niezgodność w kwestii religii nas poróżni.

Po pewnym czasie oboje przyjęliśmy chrzest. Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. Letnie słońce grzało niemiłosiernie, a my ukryci w podziemiach świątyni pozwoliliśmy Łazarzowi nakreślić wodą święconą znak krzyża na naszych czołach. Jaki on był wtedy szczęśliwy. Muszę przyznać, że ten stary drań miał w tym wszystkim własny cel. Chciał by przyszli kapłani rozpowszechnili religię chrześcijańską w swoim mieście. Cholera, może lepiej by było dla wszystkich gdyby tego nie robił... sprawy potoczyły by się zupełnie inaczej, a tak wszystko wymknęło się spod kontroli...
Mniej więcej dwa miesiące po przyjęciu chrztu, zdecydowaliśmy się odprawić kolejny obrządek. Mianowicie przyjęcie komunii świętej. Ponownie zeszliśmy do podziemi i rozpoczęliśmy przygotowania. Wtedy nas nakryto. Jakiś pieprzony strażnik wpadł do komnaty, akurat w momencie gdy przyjmowałem pierwszą komunię. Kapłani wpadli w szał. Wtrącili poczciwego Łazarza do lochu, a nam starali się z powrotem wbić do głów własną religię. Jednak pozostawaliśmy nie ustępliwi. Za nic nie chciałem powrócić do dawnego porządku. Kapłani byli wściekli, pragnęli zemsty. Zemsty na Łazarzu. Nigdy nie zapomnę jego rozdzierającym serce krzyku kiedy torturowali go w lochach. Kazali nam na to patrzeć... musieliśmy oglądać jak wyrywają mu paznokcie, obcinają palce i miażdżą kości... musieliśmy na to patrzeć. I w żaden sposób nie mogliśmy mu pomóc. To były dwie najdłuższe godziny w moim życiu. Kiedy już zakończyli jego męczarnie strzałem w potylicę, zdecydowałem, że opuszczę Cefeusza i nigdy tu nie powrócę. Odczekałem kilka tygodni, aż sprawa ucichnie i ostudzi się czujność kapłanów, wtedy zacząłem planować ucieczkę. Postanowiłem przejść przez bramy miasta jako kupiec. Bez trudu zdobyłem przepustkę i rozpocząłem ostatnie przygotowania. W noc w którą miałem opuścić Cefeusza, poszedłem pożegnać się z Aidą. Nic nie wiedziała o moim planie, ona nigdy nie pozwoliłaby mi odejść, wydała by mnie kapłanom. Poszedłem do jej komnaty. Siedziała przed lustrem i przymierzała kapłańską maskę swojej przybranej matki. Uśmiechnąłem się do niej i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć ona doskoczyła do mnie i oznajmiła, że wszystko rozumie. Z początku nie wiedziałem o czym mówi. Ona tylko roześmiała się i odparła, że miała wizję, zesłaną przez Boga. Powiedziała, że oboje, ja i ona, jesteśmy aniołami światłości zesłanymi na ziemię by zaprowadzić porządek i ukarać złych ludzi...mamrotała coś o świętej wojnie, odkupieniu i drodze do zbawienia przez cierpienie... mówiła szybko i bez jakiegokolwiek sensu, nie zrozumiałem wszystkiego. Próbowałem nią potrząsnąć, żeby oprzytomniała, ale ona wciąż mówiła tylko o jakiejś misji, o władzy... Wystarczyło, że tylko spojrzałem w jej oczy wiedziałem już, że nie jest tą samą osobą co kiedyś. Była inna... odepchnąłem ją od siebie i pośpiesznie opuściłem jej komnatę. Już nic mnie nie trzymało w świątyni. Jeszcze tego samego wieczoru uciekłem z Cefeusza. Nie wiedziałem co mnie czeka poza murami miasta, ani dokąd pójdę, ale nie byłem na to przygotowany. Podróż na pieszo przez pustynię, okazała się być morderczą walką o przetrwanie. Zapasy wody i pożywienia szybko się wyczerpały. Po kilku dniach błądzenia wśród gorącego piasku byłem wyczerpany i zawisło nade mną widmo śmierci. Piętnastego dnia padłem bez sił na ziemię. Najpewniej umarłbym, gdyby nie przechodzący w pobliżu legion rebeliantów. Znaleźli mnie i przywrócili do życia, z wdzięczności postanowiłem wstąpić w ich szeregi. Powiedziałem im, że zbiegłem z Cefeusza, nie wspomniałem słowem, że należę do dynastii kapłanów. Gdyby wiedzieli najpewniej zabiliby mnie, lub gdyby byli mądrzejsi zaszantażowali by moich rodziców. Tak stałem się rebeliantem i walczyłem z ludźmi, do których kiedyś należałem.
Aladar zamilkł i przygarbił się pod naporem bolesnych wspomnień. Splótł ręce na piersi i obserwował przeszłość tak, jak kapitan statku patrzy na swój tonący okręt.
- Teraz już wiesz...- mruknął- Wiesz już kim jestem. Czy teraz mi ufasz?
Nancy patrzyła na niego osłupiała i nie odezwała się słowem. Słowa Aladara wstrząsnęły nią bardziej niż by tego chciała. Kawałki układanki zaczęły się układać w jej umyśle w logiczną, spójną całość. Teraz już rozumiała jego powiązania z rebeliantami i... zażyłość z Aidą.
- Co planujesz?- zapytała, czując, że ma tak zdrętwiałe wargi, że ledwo nimi porusza.
- Musimy się dostać do świątynnej kaplicy- odparł ruszając przed siebie. Nancy zmarszczyła brwi i ruszyła za nim.
- Co tam jest?
- Powinna tam być pozostała trójka kapłanów, wraz z najwyższymi dostojnikami.
Nancy zatrzymała się i wbiła w niego zaskoczone spojrzenie.
- Po co chcesz tam iść?!
- To jedyny sposób- wyjaśnił podchodząc do niej- To jedyni ludzie, którzy mogą powstrzymać Aidę. Musimy ich przekonać, by wystąpili przeciwko niej.
- A jeśli ją popierają?
- Wtedy jedynie cud nas uratuje.
***
Aladar dokładnie pamiętał tamten dzień. Pustynne słońce niemiłosiernie grzało ich karki, a piasek wciskał się we wszystkie zakamarki ciała, kiedy siedzieli ukryci za wzgórzem, roztaczającym się nad brukowaną drogą. Pamiętał bolesne ssanie w okolicach żołądka. Od ponad dwóch dni nie miał niczego w ustach. Przyzwyczaił się już do głodu, w oddziałach rebeliantów często brakowało jedzenia. Kiedy kończyły się zapasy organizowali partyzanckie ataki na przejeżdżające między miastami transporty żywności, to napełniało ich żołądki na kilka tygodni. Tego dnia dostali cynk od ich szpiega w Cefeuszu, że z miasta wyjechał właśnie duży transport i teraz na niego czekali. To miał być rutynowy atak, standardowe przejęcie towaru i wybicie kupców. Robili to już setki razy wcześniej.
Ale tego dnia był inaczej. Czuł unoszące się w powietrzu niebezpieczeństwo. W jego głowie zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza. Coś było nie tak. Rozejrzał się po twarzach kolegów z oddziału, szukając na nich podobnego niepokoju, ale nie dojrzał niczego poza niecierpliwym wyczekiwaniem. Odetchnął głęboko i z całych sił starał się ignorować wyjący w jego umyśle alarm.
Wtedy na horyzoncie pojawił się sznur czterech ciężarówek. Rebelianci chwycili za karabiny i wbili spojrzenia w zbliżające się metalowe maszyny. Syrena w umyśle Aladara zaskowytała jeszcze głośniej. Kiedy ciężarówki znalazły się kilka metrów przed nimi, dowódca dał znak do ataku. Gromada rebeliantów z dzikim krzykiem zbiegła ze wzgórza w stronę swojej ofiary.
Ale nie Aladar. On został. Nieokiełznany niepokój odebrał mu władzę w nogach i nie pozwolił uczynić kroku naprzód. Po prostu stał i patrzał jak jego koledzy mierzą z karabinów do zbliżających się ciężarówek. Kiedy padły pierwsze strzały, samochody potulnie się zatrzymały. Zza kierownicy wysiedli białowłosi asystenci. Aladar mrugnął nerwowo. Dziwne... nigdy nie wysyłali asystentów do przewożenia żywności. Rebelianci bez cienia żalu wystrzelili serię kul w ich metalowe czaszki, po czym z dzikim okrzykiem zwycięstwa rzucili się na ciężarówki.
- Stójcie...- szepnął Aladar patrząc jak jego przyjaciele próbują otworzyć tylne drzwiczki- Stójcie!!- wrzasnął z całych sił.
Ale było już za późno.
Bomby ukryte w czterech ciężarówkach wybuchły, zabijając wszystko co znajdowało się w okolicach dziesięciu metrów. Siła wybuchu odrzuciła Aladara do tyłu. Uderzył tyłem głowy o skałę i na krótką chwilę stracił przytomność. Obudziły go krzyki bólu okaleczonych rebeliantów. Rozejrzał się niepewnie, ale powietrze wypełniały miliardy pyłków kurzu, które skutecznie ograniczały pole widzenia. Wtedy dostrzegł niewielki przedmiot leżący na jego piersi. Z jego gardła wydobył się wrzask przerażenia, gdy zrozumiał, że to ludzki palec.
Od tamtej pory nauczył się bezgranicznie ufać swojemu przeczuciu. Ta ufność nie raz już uratowała mu życie i był głęboko wdzięczny losowi, za alarm w jego głowie, który ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.
Kiedy wraz z Nancy stanął przed drzwiami kaplicy świątynnej, alarm odezwał się ponownie. Jego ręka zatrzymała się kilka centymetrów na klamką. Coś było nie tak. Rozejrzał się niepewnie szukając źródła zagrożenia, ale nie dostrzegł niczego poza białymi ścianami i niewinnie stojącymi lampami. Już wcześniej zdziwiła go nieobecność strażników, których zazwyczaj jest pełno w przeciągu stu metrów od kapłanów, ale nie poświęcił temu spostrzeżeniu zbyt wiele uwagi. W końcu minęło wiele lat, odkąd był mieszkańcem świątyni, wiele rzeczy mogło się zmienić.
- Wszystko w porządku?- zapytała Nancy. Aladar spojrzał na nią przypominając sobie o jej obecności. Przez krótką chwilę rozważał czy nie powiedzieć jej o swoich obawach, ale postanowił milczeć. Wysilił się na swobodny uśmiech.
- Tak, wszystko jest OK.- odparł, sam starając się uwierzyć w swoje słowa.
Niechętnie nacisnął klamkę i pchnął drzwi do przodu. Wtedy do ich nozdrzy wdarł się odrażający fetor. Swąd był tak intensywny, że w pierwszym odruchu oboje cofnęli się do tyłu, krzywiąc twarze w grymasie obrzydzenia. Zdarzało się już wcześniej, że nos Nancy narażony był na nieprzyjemne zapachy, ale ten bez wątpienia należał do najgorszych. Śmierdziało... rozkładającym się trupem. Oboje równocześnie spojrzeli na siebie, a w ich źrenicach malowało się wspólne pytania: „Co tak cuchnie?”
- Zawsze tak tu śmierdzi?- zapytała Nancy zatykając palcami nos.

Jej pytanie nawet nie doszło do uszu Aladara. Coś innego go zaniepokoiło. Czemu do cholery jest tu tak ciemno? Niewielka podziemna kaplica, pogrążona była w nieskalanych światłem ciemnościach, przez które w żaden sposób nie mogło się przebić ludzkie spojrzenie. Aladar zmrużył oczy. Kapłani muszą być gdzieś indziej, przecież nie siedzieli by tu po ciemku.
Nancy ciągle trzymając się za nos weszła w głąb kaplicy.
- Chyba ich tu nie ma- mruknęła- Gdzie się zapala światło?
Aladar po omacku odnalazł kontakt. Przez krótką chwilę stał trzymając na nim drżące palce. Bardzo powoli do jego umysłu dochodziła odpowiedź, dlaczego tu tak bardzo śmierdzi. Wiedział, że jeśli jego podejrzenia okażą się prawdziwe, wszystko będzie stracone, a co gorsza... Nadludzkim wysiłkiem odepchnął od siebie ponure myśli i nacisną przełącznik. W jednej chwili kaplice wypełniło światło podwieszonego do sufitu szklanego żyrandola. Nancy rozejrzała się i wstrzymała oddech. Próbowała krzyczeć, ale szok całkowicie odebrał jej głos i z jej gardła wydobył się tylko niski, zdławiony pomruk, jęk, jaki człowiek czasami wydaje we śnie. Zaczerpnęła tchu, aby ponownie wrzasnąć, lecz w tej samej chwili dłoń Aladara chwyciła ją za łokieć i ścisnęła niczym obcęgi.
- To byłby błąd- odparł smutnym głosem, prosto w jej lewe ucho- Mogą nas znaleźć. Po chwili pierwszy paraliż minął i Nancy zdołała nieznacznie kiwnąć głową. Gdy Aladar upewnił się, że nie zamierza już swym dzikim krzykiem stawić na nogi całej straży świątynnej puścił jej ramię. Teraz z kolei Nancy wyciągnęła rękę i chwyciła Aladara za nadgarstek, zupełnie jakby potrzebowała bezpośredniego kontaktu z żywym człowiekiem. Ten nie cofnął ręki, zerknął jedynie na dłoń Nancy po czym znów przeniósł wzrok na jej twarz.
- Co tu się stało?- zapytała patrząc mu głęboko w oczy.
- Nie wiem... Aida... ona ich chyba...- odparł słabo. Wydawało mu się, że jego głos płynie z bardzo daleka, jakby należał do innej osoby.
- Oni wszyscy nie żyją....- stwierdziła Nancy niechętnie przerzucając spojrzenia na nieruchome ciała około dziesięciu ludzi- Muszą tu leżeć od kilku tygodni- dodała przyglądając się uważniej ich zielonkawo brunatnej skórze.
- To Aida ich zabiła, musieli przejrzeć jej plany i sprzeciwić się im, a ona ich wymordowała- wypowiadał słowa powoli, starając się wszystko poukładać sobie w głowie. Mówił już normalnym głosem, co sprawiło mu ogromną ulgę.
- I myślisz, że nikt tego nie zauważył?- zapytała całkiem poważnie.
- Kapłani bardzo rzadko wychodzą poza swoje komnaty i sale narad. Oprócz garstki strażników nikt ich praktycznie nie widzi... Aida musiała przekonać do siebie większość żołnierzy, a resztę utrzymywała w przekonaniu, że kapłani wciąż żyją i że wykonuje ich rozkazy.
Nancy chciała podejść bliżej do ciał, ale coś pociągnęło ją do tyłu. Zaskoczona spojrzała na dół i dopiero teraz do niej dotarło, że wciąż trzyma Aladara za rękę. Przez dłuższą chwilę tempo wpatrywała się w ich splecione palce, jakby podobny widok widziała pierwszy raz w życiu. Powoli wysunęła swoją dłoń z objęć jego dłoni i mijając go ruszyła w stronę drzwi.
- Nic tu po nas- powiedziała spokojnym tonem- Musimy znaleźć inny sposób by powstrzymać Aidę... Aladar?
Odwróciła się w momencie, gdy Aladar pochylał się nad jednym z ciał kapłanów. Koniuszkami palców musnął barwną maskę zakrywającą twarz trupa.
- To mój ojciec- szepnął ze smutkiem, odganiając muchy pasożytujące na kapłańskiej szacie- Zabiła mojego ojca.
- Przykro mi...- odparła Nancy patrząc ze smutkiem na jego przygarbioną sylwetkę.
- Nie byliśmy ze sobą zbyt blisko, ale mimo wszystko... nie powinien tak skończyć. Żadne z nich nie powinno- powiedział patrząc na pozostałe ciała- Wymordowała całą moją rodzinę, swoją zresztą też. Tam leżą jej biologiczni rodzice...- mruknął wskazując podbródkiem na dwa leżące nieopodal trupy. Nancy powoli podeszła do niego i stanęła za jego plecami.
- Pomścimy ich- odparła, nie znajdując innych słów pocieszenia.
- Pomścić?- zapytał uśmiechając się krzywo- Żeby ich pomścić w pierwszej kolejności ja powinienem zginąć. Gdybym stąd nie uciekł, oni wciąż by żyli. Mój ojciec by żył. To wszystko moja wina.
Aladar z cichym westchnieniem potarł dłonią czoło, na którym pojawiło się mnóstwo zmarszczek. W jednej chwili stał się starszy o dwadzieścia lat, przypominał starca, uginającego się od ciężaru przeszłości.
- To ja ich zabiłem...
Nancy wyciągnęła dłoń by dotknąć jego ramienia, ale w tej samej chwili Aladar poderwał się z klęczek i szybkim krokiem wyszedł z kaplicy. Po raz ostatnie spojrzała na porozrzucane na posadzce ciało kapłanów i ruszyła za Aladarem. Gdy tylko przekroczył próg drzwi, zaczął spazmatycznie oddychać, walcząc o każdą cząsteczkę tlenu, których nagle zabrakło w otaczającym go powietrzu. Oparł się ciężko o ścianę i osunął na podłogę.
- To wszystko moja winna...- szepnął zaciskając palce na kolanach- To ja ich zabiłem...
Nancy pod wpływem ogromnego współczucia rozlewającego się po jej ciele opadła na klęczki i objęła go ramionami.
- To nie twoja wina- szepnęła uspokajająco. Aladar wtulił policzek w jej szyję i bez słowa sprzeciwu pozwolił się zamknąć w bezpiecznym kręgu jej dłoni. Zacisnął mocno powieki, starając się odciąć od otaczającego go świata. Pragnął znaleźć się w innym miejscu we wszechświecie, gdzieś gdzie nie ma Aidy, Lucy, kapłanów, czy Cefeusza. Zapomnieć o wszystkim.
Pamiętać tylko jedną rzecz.
Nancy.
Chciał tylko ją, nic innego nie mogło dać mu szczęście. Od dawna pragnął tylko jej, a teraz kiedy ją dostał, kiedy była tak blisko niego, kiedy mógł wpleść palce w jej włosy, świat zmierzał ku końcowi. Życie ma cholernie chore poczucie humoru. Gdyby tylko miał możliwość sprzedania swojej duszy samemu diabłu, w zamian za kilka dodatkowych dni spędzonych z nią, bez wahania podpisałby cyrograf własną krwią. Oddał by wszystko by móc zatrzymać czas i pozostać zamkniętym w jej objęciach na wieczność, nie martwiąc się o przyszłość. Ale czas nieprzerwanie płyną. Sekunda za sekundą, minuta za minutą... tik tak, tik tak... mieli coraz mniej czasu. Aladar otworzył oczy.

- Co teraz zrobimy?- zapytała Nancy, lekko odsuwając się od niego- Jak powstrzymamy Aidę?
- Nic już nie możemy zrobić- odparł.
- To nieprawda!- powiedziała Nancy z przekonaniem, patrząc na niego twardo- Musimy tylko ułożyć plan... uda nam się jakoś ominąć straże i zabić ją.
- To nie ją musimy zabić.
- A kogo?
- Lucy.
Nancy całkowicie oderwała od niego ramiona i przesunęła się trochę na bok, by mieć lepszy widok na jego zasmuconą twarz.
- Dlaczego Lucy jest taka ważna?- zapytała- Dlaczego wciąż ją ścigasz?
- Bo tego wymaga ode mnie mój zakon.
- O czym ty mówisz? Jaki zakon?
Aladar zmarszczył brwi. Od wielu dni żył ze świadomością, że prędzej, czy później będzie musiał zdradzić Nancy swoją tajemnicę i bał się tego jak cholera. Nie tylko dlatego, że złożył klerykom uroczystą obietnicę powołując na świadka Boga, że nigdy nie ujawni przed nikim szczegółów swej misji... miał to gdzieś. Bał się jej reakcji. Wiedział, że Nancy jest silna, ale prawda o Lucy mogła złamać każdego.
- Należę do zakonu świętego Jan. Trafiłem tam przypadkiem. Po przegranej bitwie z Andromedem, garstka ocalałych rebeliantów rozproszyła się po całej zachodniej pustynni, szukając schronienia przed ścigającymi ich żołnierzami. Ja również do nich należałam. Wraz z Igorem znaleźliśmy kryjówkę w osadzonym w kanionie zakonie świętego Jana.
Musisz wiedzieć, że w tamtym czasie stałem na krawędzi załamania nerwowego. W głowie wciąż słyszałem huki wystrzałów, nie pozwalały mi zasnąć, a kiedy już jakimś cudem udawało mi się pogrążyć we śnie budziłem się po dwóch godzinach, zlany potem i święcie przekonany, że nas atakują. Miałem dość rzezi, która niemal każdego dnia raziła moje oczy. Widok krwi, moich mordowanych kolegów z oddziału stał się dla mnie tak powszechny, że przestałem wierzyć, że istnieje na tej zaplutej planecie miejsce, gdzie ludzie nie zabijają się jak zwierzęta. Ale takie miejsce istniało i był to właśnie zakon świętego Jana.
Mój Boże... jak tam było spokojnie. Żadnych krzyków bólu, skrytych morderstw, czy wyrachowania. Dźwięki strzałów w mojej głowie wreszcie ucichły i pierwszy raz od dobrych kilku lat udało mi się przespać całą noc. Wtedy w mojej pamięci odrodziły się nauki Łazarza. Myślałem, że to znak od Boga, że całe moje życie zmierzało do tego punktu, bym znalazł się w murach tego zakonu. Sądziłem, że to moje przeznaczenie. Dlatego postanowiłem tam zostać. Odłożyłem karabin i przyodziałem szatę zakonnika. Bracia bardzo chętnie przyjęli mnie w swoje szeregi i wkrótce zostałem wyświęcony na jednego z nich. Stałem się duchownym.
Myślałem, że od tego czasu będę prowadzić spokojne życie, skupione wokół modlitw i nabożeństw. Nie mogłem się bardziej mylić. Od samego początku wydawało mi się być podejrzane to, że klerycy tak chętnie i szybko włączyli mnie do swojego grona. Dopiero później zrozumiałem, że od dłuższego czasu poszukiwali kogoś z doświadczeniem wojennym, kogoś kto potrafi zabijać. Kogoś takiego jak ja.
- Dlaczego?
- Ponieważ zakon świętego Jana nie był zwykłym zakonem. Miał do wypełnienia misję- urwał na chwilę, rozglądając się niepewnie po podłodze, jakby na brudnych kafelkach starał się znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania- Kiedy już stałem się pełnoprawnym członkiem zakonu, bracia powierzyli mi swój sekret. Musiałem przysiądź, że nigdy go nikomu nie zdradzę. Teraz tą obietnicę łamię- na ułamek sekundy odważył się spojrzeć na Nancy, po czym znów spuścił wzrok- Zakon został utworzony specjalnie po to by nie dopuścić do apokalipsy- wyrzucił z siebie jednym tchem. Nancy zamarła w bezruchu.
- Końca świata?- upewnił się słabym głosem, wciąż mając wątłą nadzieje, że się przesłyszała.
- Tak, końca świata- przytaknął Aladar, rozwiewając jej wszystkie wątpliwości- Widzisz... we wszechświecie istnieje jedna linia wymiaru, która jest podzielona na trzy różne płaszczyzny, zajmowane przez trzy odrębne światy. Między każdą z tych rzeczywistości istnieje bariera, która nie pozwala im się nawzajem przenikać. Dwa skrajne światy, nazywamy niebem i piekłem, a my... żyjemy pomiędzy nimi. Każda z tych krain rządzi się własnymi, różnymi prawami i właśnie ta odmienność zapewnia równowagę we wszechświecie.
I tak było przez miliony lat. Żyliśmy w korytarzu pomiędzy niebem, a piekłem, zachowując porządek wszechrzeczy. Jednak z czasem jedna strona bariery, zaczęła się osłabiać. Nasz świat stawał się coraz bardziej podobny do piekła. To sprawiło, że granica między tymi dwoma światami zaczęła się zacierać. Wtedy do naszego świata ze strony piekła przedarły się cztery pradawne istoty, których celem było utrzymanie odwiecznej równowagi. Jedynym sposobem by tego dokonać, było zniszczenie tych, za sprawą których bariera zaczęła zanikać. Ludzi.

Te cztery demony, nazywane są jeźdźcami apokalipsy i mają tylko jeden cel. Zniszczyć całkowicie życie na ziemi. Jednak nawet one nie mogły zbyt długo przebywać na naszej płaszczyźnie. Tlen ich dusił, a słońce wypalało ich skórę, musiały znaleźć sposób by utrzymać się w naszym świecie. I znalazły go.
Zdołali wniknąć w ciała ludzi... jak pasożyty wczepiły się szponami w ich wnętrzności i głęboko zakorzeniły się w ich umysłach. Wtedy zasnęły, nabierały sił... czekały... a kiedy nadszedł odpowiedni moment, wybudziły się i za pomocą swych nosicieli rozpoczęły proces zniszczenia.
Nancy mimowolnie uśmiechnęła się ironicznie, patrząc na poszarzałą twarz Aladara z niedowierzaniem.
- O czym ty do cholery mówisz?
- Zastanów się przez chwilę!- podniósł głos- Jak myślisz co się wydarzyło dwieście lat temu w czasie Wielkiej Wojny? Myślisz, że takich zniszczeń mógł dokonać człowiek i jego bomby? Myślisz, że byłby w stanie w ciągu kilku godzin wybić w pień połowę ludzkości i zalać morzem kontynenty?
- To była wojna...
- Masz rację, to była wojna. Wielka Wojna między ośmioma najsilniejszymi ówcześnie państwami, ale nawet to nie tłumaczy ogromu zniszczeń jakie się dokonały. Przeżyła zaledwie garstka ludzi Nancy! Garstka ludzi na jałowej, pieprzonej pustyni!
- Więc co się wtedy stało?
- To byli jeźdźcy apokalipsy. Wybudzili się i zepchnęli ludzkość na krawędź zagłady!
- Więc dlaczego...- zawahała się przez chwilę- Dlaczego teraz żyjemy? Czy jeźdźcy nie powinni całkowicie zniszczyć życie na ziemi?
- Ponieważ wtedy wybudziło się jedynie troje z nich. Człowiek, w którym uśpiony był czwarty jeździec został w porę zabity, a demon nie mógł kontynuować swojego dzieła bez nosiciela. Musiał uciekać z umierającego ciała i znaleźć inne miejsce schronienia. Inne ciało. Pozostali jeźdźcy nie mogli dokończyć procesu zagłady w niepełnym składzie. Tak powstrzymano apokalipsę.
Ale to jeszcze nie był koniec. Gdy demon, już raz przedostanie się na ziemię, nie ma już dla niego drogi powrotu, póki nie dokończy swojego zadania. Gdy ginie ich nosiciel, wstępują w ciało innego człowieka i ponownie zasypiają zbierając siły, by ponownie zaatakować. Kiedy już cała czwórka jest gotowa, budzą się ponownie. I tu wkracza na scenę zakon świętego Jana. Od dwóch stuleci tropi nosicieli jeźdźców i zabija ich, zanim ukryte w nim demony zdążą się uaktywnić.
- A Lucy...

- Tak- przerwał jej- Tak naprawdę nazywa się Miranda Golian i ma ponad dwieście lat. W jej ciele mieszka jeździec, ten który budzi się jako pierwszy i daje znak innym. Pod koniec Wielkiej wojny, nosiciele dwóch jeźdźców zaginęli. Kilka lat temu Orion przez przypadek znalazł jednego z nich, a kapłani nie mili pojęcia co znajduje się w ich rękach. Znaleźli Mirande.
- A co z pozostałymi?
- Drugi również zaginął. A trzeciego i czwartego tropi mój zakon.
- W jaki sposób?
- Członkowie zakonu świętego Jana stacjonują w każdym większym skupisku ludzi na ziemi. Pozostają w ukryciu i czekają. Widzisz, ludzie opętani przez demonów nie starzeją się, są nieśmiertelni. Więc jeśli usłyszą pogłoski o czterdziestolatku, który wciąż wygląda jak dwudziestolatek, wchodzą do gry.
- I zabijają go.
- Tak, zabijają. Jeźdźcy zazwyczaj regenerują się przez dwadzieścia, góra dwadzieścia pięć lat i w tym czasie musimy zlokalizować ich nosicieli. Ostatniego, zabiliśmy dwadzieścia trzy lata temu. Co oznacza, że...
- Niedługo się wybudzą- dokończyła za niego Nancy. Aladar nieznacznie pokiwał głową.
- Apokalipsa może się rozpocząć w każdej chwili i tym razem... ludzie nie zdołają ją przeżyć. Nie mamy żadnych szans, jest nas zbyt mało.
- Czemu twój zakon ich nie znalazł?
- W zakonie świętego Jana, doszło do rozłamu. Pojawiła się garstka ludzi, którzy chcieli by doszło do końca świata. Sądzili, że to wola Boga i nie możemy się jej sprzeciwiać. Próbowali nas przekonać do tego, by pozostawić stan rzeczy własnemu biegowi i pozwolić jeźdźcom dokończyć ich dzieło. Nie chcieliśmy ich słuchać. Zostali wyklęci i wygnani z zakonu. Myśleliśmy, że problem został rozwiązany, ale kilka lat temu, członków zakonu, tropiących demony, koś zaczął mordować. Ginęli w różnych miastach i prowincjach, na zbyt dużą skale by mógł to być zbieg okoliczności. Ktoś na nas polował. Z łowców zmieniliśmy się w zwierzynę. Zbyt późno zorientowaliśmy się, że stoją za tym zwolennicy apokalipsy. Wyklęci bracia z zakonu, założyli sektę i werbowali do niej coraz więcej członków. Ich jedynym zadaniem było powstrzymanie nas od zabijania nosicieli jeźdźców i byli w tym cholernie dobrzy. Pozostała nas zaledwie garstka, byliśmy zbyt osłabieni by móc tropić demony, musieliśmy najpierw zmierzyć się z nowym wrogiem. Członkami tej sekty byli również Tomson i Harrison, którzy przez trzy lata opiekowali się Lucy i ropili wszystko by kapłanom nie wpadł przypadkiem do głowy pomysł by ją zabić.
- To ty ich zabiłeś?- zapytała Nancy.
- Tak- przyznał się bez cienia wyrzutów sumienia- Jako jeden z ostatnich członków zakonu stacjonowałem w Orionie i próbowałem w jakiś sposób zbliżyć się do Lucy. Gdy zorientowałem się, że Tomson i Harrison mnie poszukują, ukryłem się w strefie C, a oni podążyli za mną. Jednak to ja ich pierwszy dopadłem. Tamtego dnia, gdy zabiłem Tomsona... to mnie wtedy goniłaś.
W głowie Nancy pojawił się obraz wspomnienia ciemnej sylwetki uciekającej przez brudne ulice strefy C. Więc to był Aladar? To jego wtedy ścigała... więc, czy to on uratował ją przed członkami gangu? Już otworzyła usta by go o to zapytać, gdy do ich uszu dobiegł stłumiony stukot kroków. Spojrzeli na siebie jednocześnie w grymasie przerażenia i poderwali się z podłogi. Ale było już za późno. Zza rogu wyskoczyli żołnierze Cefeusza celując w nich naładowanymi karabinami.

Uff! To bardzzzo długaśne FS. Dzięki za wytrwałość!















Dzisiaj stronę odwiedziło już 20 odwiedzający (27 wejścia) tutaj!
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja